Mia­łam kie­dyś przy­ja­cie­la, któ­ry mawiał do mnie: Anuś, puść tę ska­łę.

Kie­dy wpa­dłam na pomysł bie­ga­nia z tre­ne­rem, cho­dzi­ło mi głów­nie o to, że sama się na tym nie znam, a truch­ta­jąc sobie według wła­sne­go pomy­słu nie robię szcze­gól­nych postę­pów. Poza tym, lubię mieć plan i stra­te­gię dzia­ła­nia, a przy moich pro­ble­mach ze zdro­wiem war­to też…sobie pomóc, raczej niż jesz­cze zaszko­dzić. Nie wie­dzia­łam wte­dy jaka to może być dla mnie lek­cja. I cze­go wła­ści­wie, poza bie­ga­niem, mogę się nauczyć.

W cią­gu ostat­nich mie­się­cy sta­ło się to dla mnie jasne.

W tek­ście „Kie­dy burzę mury” pisa­łam o spraw­dzia­nie, któ­ry bie­głam jakoś w lutym, a od któ­re­go zale­żeć miał mój dal­szy plan tre­nin­go­wy. Tre­ner roz­pi­sał jak mam go pobiec, a ja naj­pierw się zała­ma­łam — że prze­cież nie dam rady tego zro­bić.

To była zresz­tą  moja stan­dar­do­wa odpo­wiedź na wie­le zadań na siłow­ni, czy bie­go­wych: nie dam rady. Tyle razy oka­zy­wa­ło się już, że dam, a ja z upo­rem god­nym lep­szej spra­wy – to dla mnie za trud­ne. Nadal gdzieś w środ­ku byłam tą dziew­czy­ną, któ­ra się boi, wsty­dzi i nie wie, że ten czas, kie­dy nie dawa­ła rady, minął.  Że już to zmie­ni­ła.

Kil­ka dni cho­dził mi po gło­wie ten spraw­dzian i tem­po w jakim mam go pobiec, aż dozna­łam jakie­goś olśnie­nia i pomy­śla­łam: Moment! To mój tre­ner. Pra­cu­je­my razem pią­ty mie­siąc. Spo­ro już wie o tym, na co mnie stać, a na co nie. Wie co robi. Dotąd się nie pomy­lił. Sko­ro mówi, że tak mam pobiec, to zna­czy, że jestem w sta­nie to zro­bić. Prze­sta­łam myśleć. Pobie­głam.

Potem poja­wił się nowy plan tre­nin­go­wy na kolej­ny tydzień — umiej­sco­wi­łam go w swo­jej gło­wie w kate­go­rii: raczej nie­wy­ko­nal­ne. Nie mia­łam dużo cza­su, żeby myśleć, więc ubra­łam się i wyszłam. Byłam przy­go­to­wa­na na wal­kę z samą sobą, a jed­nak w pew­nym sen­sie poszło dużo łatwiej, niż dotąd. Nie, nie w sen­sie fizycz­nym – pra­wie wyplu­łam płu­ca. W momen­cie, kie­dy zało­ży­łam buty i wyszłam z miesz­ka­nia uda­ło mi się zosta­wić gdzieś za sobą wąt­pli­wo­ści. Zaufa­łam temu, co napi­sał Pio­trek. I pobie­głam.

Nie zasta­na­wia­łam się nad tym za dłu­go (może z powo­du wyplu­tych płuc?), ale wysła­łam mu sms, że czu­ję się zobo­wią­za­na napi­sać, że dałam radę ;). Zapy­tał, czy mia­łam jakieś wąt­pli­wo­ści, że mógł­by dać mi do zro­bie­nia coś, cze­go zro­bić nie była­bym w sta­nie.

I… Nie. Wła­ści­wie nie.

W tym momen­cie dotar­ło do mnie, że po latach bycia kapi­ta­nem, samot­nym kapi­ta­nem wszyst­kie­go, zaczy­nam ufać ludziom i dawać się pro­wa­dzić. Jak bar­dzo jest to trud­ne wie tyl­ko ten, kto rzad­ko widy­wał pomoc­ną dłoń wycią­gnię­tą w swo­im kie­run­ku.

Powo­li zaczę­ło docie­rać do mnie, cze­go uczy mnie bie­ga­nie. Po co poja­wi­ło się w moim życiu. A wraz z nim tacy, a nie inni ludzie.

Radość wymie­sza­ła się z ulgą. Zasko­cze­nie ze zmie­sza­niem.

I lek­kość. Ogrom­na prze­strzeń pozo­sta­ła po rzu­co­nej ska­le, wypeł­nia się spo­ko­jem.