Pamiętam, jak kiedyś najczęściej powtarzany argument przeciwko wizycie u psychologa, czy terapeuty, brzmiał tak: haha, nie masz co robić z pieniędzmi? Możesz mi poopowiadać i nie będziesz musiał/a za to płacić, a efekt ten sam. Nie wiem, czy nadal tak się mówi, bo chyba dawno już nie miałam do czynienia z podobnymi stwierdzeniami, ale wróciły one do mnie ostatnio, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy my, ludzie, społeczeństwo, mamy jeszcze szansę i ochotę się wzajemnie usłyszeć i naprawdę rozmawiać, czy też – z jakichś względów – ślizgamy się po powierzchni i nie trzeba nam więcej?
Nie chcę pisać o tym, że ludzie kiedyś to rozmawiali, a teraz to nie rozmawiają, tylko patrzą w telefony, a już ta młodzież to zupełnie, już nic z nich nie będzie, bo tylko te telefony. Oczywiście, gigantyczna część komunikacji odbywa się w sposób zapośredniczony, przez komputer, smartfon itp., pandemia tę część jeszcze powiększyła i to jest dla nas wszystkich jasne. Choć zapośredniczona, to jednak nadal komunikacja, która może być różna – efektywna, nieefektywna, aserywna, agresywna, może przynosić ukojenie, ale może ranić, może być ważna, ale może być o niczym. I może też jej nie być, choć niby jest. Już wyjaśniam.
***
Natknęłam się wczoraj na publikację Mai Staśko na temat wrzucania selfie w czasie wojny. Autorka przyznaje w niej, że jeszcze niedawno potępiałaby tego typu działalność, ale rozumie, że musimy żyć, starać się zachować równowagę psychiczną, bo nikt nie jest w stanie funkcjonować non stop w trybie wojny — i tylko o niej myśleć, pisać, rozmawiać. Być może brzmi to mało delikatnie, ale tak naprawdę wcale takie nie jest – po prostu nasze zasoby, dzięki którym możemy radzić sobie ze świadomością okrucieństw, które dzieją się obok nas, ale także nieść realną pomoc, nie są niewyczerpane i musimy o nie dbać. Na grafice Maja umieściła kolaż z różnych zdjeć publikowanych przez celebrytów, a na nich widniało pytanie: „Czy wypada robić sobie selfie, gdy jest wojna?”.
Nie powiem, że byłam bardzo zaskoczona, kiedy pod jej wpisem zaroiło się od wypowiedzi typu: „Jasne, teraz już wszyscy powinniśmy żyć tylko wojną”, „Ty taka owaka $&#&@^*”, „Ten post ma wywołać wyrzuty sumienia u nas” it. – padło wiele obraźliwych sformułowań od osób, które – z całą pewnością – nie zapoznały się z tym, co autorka napisała, a które – po prostu – generalnie się z nią nie zgadzają. No i tak, oczywiście, żyjemy w świecie, gdzie musimy szybko przetwarzać komunikaty, gdzie bardziej oglądamy obrazki, mniej czytamy, ale czy nie jest absurdalne, że pod postem, w którym jest mowa o tym, że nie możemy ciagle żyć wyłącznie wojną, osoby wylewają na autorkę pomyje, bo przecież nie możemy żyć wyłącznie wojną?
***
Podobne zjawisko obserwuję w sieci dość często i wydaje mi się ono bardzo niepokojące. Nie tylko dlatego, że mam wrażenie, że są za nim jakieś hektolitry buzujących emocji, które nie mogą znaleźć ujścia w inny sposób, a które potrzebują natychmiast się wydostać, ale także dlatego, że zastanawiam się a) jak to świadczy o naszych umiejętnościach w zakresie krytycznego myślenia oraz b) jak możemy dyskutować, szukać porozumienia, wspólnego mianownika, kiedy – w zasadzie – rozmawiamy sami ze sobą, a nie z osobą, z którą niby rozmawiamy i w końcu c) co sprawia, że nie jesteśmy ciekawi tego, co naprawdę ktoś chce nam powiedzieć, tylko czekamy już w dołkach startowych, żeby wystartować z odpowiedzią?
***
Słuchanie jest trudne, a nikt właściwie nas go nie uczy. W szkole, kiedy omawiamy ćwiczenia, mało kto słucha kolegów i koleżanek, większość czeka na swoją kolej i zastanawia się co powie. W relacjach koleżeńskich słuchamy, ale zwykle po to, żeby zareagować. Nic w tym złego, chcemy pomóc, wesprzeć, staramy się podnieść na duchu. Czasami nawet uda nam się wstrzelić z poradą tak, że faktycznie zadziała. Czasami jednak…
czasami staną przed nami schody tak wysokie, że albo spróbujemy nieudolnie się na nie wdrapywać, albo przyznamy, że nie ma takiej konieczności i potraktujemy to jako lekcję.
Moją pierwszą lekcją była śmierć. Zdarzenie, wobec którego bledną wszystkie słowa, bo i cóż mądrego można powiedzieć w jej obliczu? Można tylko być.
Nie jest łatwo nauczyć się być. Z przyzwyczajenia chciałoby się coś zrobić. Coś powiedzieć. Minie czas, nim będziemy w stanie czuć się w tym byciu swobodnie. Nie musieć, towarzyszyć. Słuchać. Słyszeć. Rozumieć.
Mierzyć się z ciszą, akceptować ciszę. Uczę się tego podczas każdego kolejnego dyżuru w Fundacji, w której jestem stażystką. Uczę się słyszeć i nie stresować się chwilą ciszy. Uczę się pytać, akceptować, szanować, mimo że wydawało mi się, że wiele z tych rzeczy umiałam całkiem dobrze już wcześniej.
***
Oczywiście, koleżanka to nie terapeutka, dziewczyna to nie terapeutka, żona to nie terapeutka itd., co do tego nie ma wątpliwości. Może jednak moglibyśmy zatrzymać się na dłużej przy rozmowie, od której zaczęłam ten tekst.
Czy naprawdę mogłabym Ci poopowiadać?
Czy naprawdę zechcesz mnie wysłuchać?
Czy chcesz mnie usłyszeć?
Czy naprawdę interesuje Cię to, co chciałabym powiedzieć?
Nie jako terapeut(kę), jako rozmówcę. Nie muszę wiedzieć, czy „też tak miałaś/eś”, czy masz pomysł co zrobić, czy „gdybyś był/a na moim miejscu”.
***
Czy to nie byłby dobry moment, żeby – zamiast kręcić swoje własne filmy na temat innych – oddać im głos i zacząć go słuchać?