Przed wyjazdem w Himalaje miałam co najmniej kilka wątpliwości. Bałam się, oczywiście, wysokości, ale kiedy dziś o tym myślę i staram się być szczera sama ze sobą, to najbardziej bałam się ocen – nie jechałam tam w końcu leżeć na plaży i pić drinków z palemką, tylko stało przede mną duże wyzwanie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Tego drugiego bałam się bardziej. I bałam się jak zostanę, w kontekście tego wyzwania, oceniona.
Zadanie było jasne – polecieć tam i wspierać Darka na 222-kilometrowej trasie biegu La Ultra The High. W dużym skrócie: żeby to zrobić, należało się poprawnie zaaklimatyzować do wysokości 5400mnpm (50% tlenu!) — w tym celu udawaliśmy się na kilkugodzinne wycieczki w pobliżu hotelu, a swoistym końcowym sprawdzianem był 5-dniowy trekking w Dolinie Markha. To jego bałam się najbardziej. Dlaczego?
Uczestnikami trekkingu byli w większości zawodnicy, którzy za kilka dni mieli zmierzyć się z dystansami od 111 do 333km w Himalajach. To ludzie, których nazywać można różnie – wariaci, kosmici, czy jak kto sobie woli, nie ma to znaczenia, bo tutaj liczyło się jedno – ich niewiarygodna sprawność i wytrzymałość, z którymi ja nijak nie mogłam się mierzyć. Jakby tego było mało, byłam po wielomiesięcznej pauzie treningowej, więc czułam się znacznie słabsza, za to ładnych parę kilogramów cięższa. Słowem — super.
W mojej głowie tworzyły się liczne scenariusze ich zachowań i komentarzy – wiadomo, ludzie-kosmici biegający po 300km w Himalajach zobaczywszy dziewczynę z nadwagą, na pewno nie będą sobie żałować. Czy możecie sobie wyobrazić, że gdyby zwyciężył strach, ta cudowna przygoda mogłaby mnie ominąć?!
***
Kiedy zakładałam bloga, ponownie, najbardziej bałam się ocen. Ludzkiej złości, nienawiści, hejtu – wszystkiego tego, co widuję na co dzień w internecie. Miałam świadomość, że nie jestem w stanie ograniczyć jego zasięgu – że do tak prywatnych rzeczy, którymi się tu dzielę, będzie miał dostęp każdy, w tym moja rodzina, znajomi, czy współpracownicy, a także ludzie, których nie znam i którzy będą mogli pomyśleć i napisać o mnie co tylko chcą.
Jednym z najlepszych momentów mojego życia był ten, kiedy pomyślałam: mam to w dupie i zaczęłam realizować swój plan. Pierwszy raz od dawna poczułam się wolna. Do dziś nie zdarzyła się żadna z rzeczy, których się obawiałam, no, może poza jednym komentarzem pod reportażem na TVN Meteo Active, który z przyjemnością cytuję poniżej:
Jest Pani młoda osobą, niech Pani zapanuje nam mimiką, bo jest Pani przed 30-ką, a ma już wyraźnie zarysowaną zmarszczę marsową między brwiami, która nie kontrolowana będzie się pogłębiać, co bardzo postarza, no i nadaję twarzy taki wiecznie niezadowolony grymas człowieka gniewnego (naburmuszonego). To też można wziac pod kontrolę, nie tylko jedzenie kompulsywne. [pisownia oryginalna]
To komentarz, który bawi mnie do dziś. Fakt, że ktoś myśli o takich rzeczach, że w obliczu materiału o czyjejś ciężkiej pracy, poczuł potrzebę napisać właśnie to. Czy to świadczy o mnie? Nie. Czy to jest ocena, której powinnam się obawiać? Nie. Czy gdybym zrezygnowała z udziału w tym reportażu i uniknęła przeczytania tego komentarza, moje życie byłoby lepsze? Nie. Dzięki niemu przyszły tu setki osób – a niektórzy mają już na koncie niemałe sukcesy w zmienianiu.
A ja? Ja przekonałam się, że jestem już zbyt silna, żeby mogła mnie złamać czyjaś opinia.
***
Tydzień przed maratońskim debiutem był koszmarem. Gorączka, bolące gardło, katar – wszystko to, czego potrzebowałam najmniej. Trener na urlopie, odcięty od świata, w domu unoszący się zapach czosnku, imbiru i cytryny oraz, oczywiście, czarna rozpacz. I jeszcze wiadomość od Mikołaja, mojego dobrego kolegi, ultramaratończyka: że może chciałabym, aby pobiegł ze mną?
No jasne, że chciałam! Chciałam totalnie, taki zaszczyt! Wcześniej swoją obecność na części trasy obiecał mi już Krasus, teraz Miki — z jednej strony umierałam z radości, z drugiej byłam tak przerażona, że mało brakowało, a odmówiłabym im obu.
Nikogo już nie zaskoczy, kiedy powiem, że się bałam. Dwóch szybkich biegaczy, którzy od czasu do czasu mają w nogach po 100, czy 150km. I ja. Nie dość, że w debiucie, przerażona, to jeszcze przeziębiona. W głowie już kręciłam film, jak na 5-tym, czy 10-tym kilometrze padam, ledwo powłócząc nogami. Potem wyobrażałam sobie 34-ty kilometr, czyli osławiony podbieg ulicą Sanguszki – myślę, że z 1000 razy ostrzegłam Krasusa, że będę tam umierała, a oni będą musieli mnie na tę górę wciągać.
Piłam więc kolejne napary z imbiru i wyobrażałam sobie swoją porażkę. Wtedy już nawet nie sama przegrana wydawała mi się najgorsza, ale fakt, że będę miała na nią świadków. Że ktoś obok mnie zobaczy, jak nie dałam rady i surowo mnie oceni. Wzrokiem. Słowem. Powtórzy innym – że się porwała Anna z motyką na słońce.
***
W Himalajach spotkałam się z cudowną grupą ludzi, na których moje dodatkowe kilogramy nie robiły szczególnego wrażenia. Mimo oczywistych różnic, byliśmy równi, a mocniejsi wspierali słabszych i wydawało się to być dla nich tak naturalne, jak oddychanie.
Założenie bloga okazało się jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Nawet jeśli zdarzył się nieprzyjemny komentarz, to tylko mnie umacniał. Dzięki temu oceny, których wcześniej tak bardzo się bałam, dziś nie robią na mnie wrażenia.
Maraton był najpiękniejszym wydarzeniem w moim życiu. Nikt nie musiał mnie wciągać pod ulicę Sanguszki, bo doskonale sobie poradziłam. Miałam obok cudowne wsparcie i nie musiałam niczego się bać. Zamiast oceny, od moich chłopaków dostałam piękne gratulacje.
***
Ostatnio z uwagą przyglądam się komentarzom na blogu, ale także na grupie motywacyjnej, którą założyłam dla czytelników. Tak wiele osób pisząc o swoich aktywnościach natychmiast się tłumaczy – „wiem, że to wolno”, „wiem, że to mało”, „jak myślicie, czy biegam wystarczająco szybko?” wyprzedzając to, co spodziewają się otrzymać. Dobre słowa działają kojąco. Dlaczego potrzebujesz usłyszeć je od innych?
***
Kiedyś zapytałam mojego trenera, którego życiówka w maratonie wynosi 2h40minut, czy nie frustruje go rozpisywanie treningów w moim tempie i usłyszałam:
To tylko cyferki.
***
To tylko cyferki. Nie ma znaczenia, czy biegasz szybciej, czy wolniej, niż koleżanka, kolega, czy ktokolwiek inny. Jeżeli nie chcesz, nie musisz się przed nikim tłumaczyć. Jeżeli nie chcesz, nie musisz się z nikim ścigać.
Twój sukces to nie jedna cyferka, ale dystans, który musiałeś przebyć, by dotrzeć do miejsca, w którym jesteś dziś. Gdzie zaczynałeś? Jak długa była Twoja droga? Ile przeszkód napotkałeś i ile z nich udało Ci się pokonać? Ile razy upadłeś i wstałeś?
Obcy człowiek, któremu pokazujesz zrzut ze swojego endomondo, czy wydruk z wagi, która policzyła ile w Twoim ciele jest mięśni, tłuszczu i kości — on tego nie wie. Bo Ty nie jesteś cyferką. Nie jesteś ani swoją wagą, ani wynikiem maratońskim. Jesteś sumą wszystkiego, czego się bałeś, a na co się odważyłeś, co zrobiłeś, a czego nie, sukcesów i porażek różnego rodzaju, emocji, myśli, doświadczeń.
Tylko Ty wiesz, czy złamanie 55minut w biegu na 10km to sukces i tylko Ty wiesz, czy mogłeś zrobić więcej. Tylko Ty wiesz, ile Cię to kosztowało. Tylko Ty znasz swoją historię. Nikt inny.
Znów trafiłam na Twój wpis w idealnym momencie 🙂
Nie dalej niż wczoraj usłyszałam od kogoś pytanie czy naprawdę czuję potrzebę tłumaczenia się komukolwiek z tego, że gdzieś mnie nie będzie.
A ja na to, że na ten moment jeszcze tak.
Mimo wszystko stale zapominam, że nie jestem tylko moimi osiągnięciami, że niekiedy ważniejsze jest to, jakim kosztem coś osiągnęłam…i że w ogóle mi się udało.
Pozdrawiam ciepło
I znów takie samo wrażenie, jak przy poprzednim tekście: mamy to samo imię i podobne odczuwanie i odbiór rzeczywistości. Dla mnie ocenianie wiąże się przede wszystkim z ocenianiem wyglądu. Jako dziecko byłam duuuuża i opinie na ten temat regularnie dostarczane mi przez “życzliwych” (w tym, niestety najbliższych mi osób)spowodowały, że w dalszym ciągu widzę w lustrze dużą dziewczynę, chociaż taka już nie jestem od lat. Wprawdzie coraz realniej na nią patrzę, ale wciąż ją widzę.… Walczę z tym codziennie.
Dla każdego sukces w życiu oznacza co innego. Dla jednych jest to zgromadzony majątek, dla innych atrakcyjne życie pełne wyzwań typu wspinanie się po górach czy nurkowanie. Dla mnie sukcesem jest to, że pomimo choroby dwubiegunowej, z którą żyję od jakiegoś czasu, normalnie funkcjonuję: pracuję, wychowuję dziecko i w wieku 40 lat znów studiuję, aby zdobyć nowy zawód. I powiem tak, jak Twoi, Aniu komentatorzy na blogu: może dla kogoś to niewiele, ale dla mnie to czasami, jak zdobycie Mount Everest! I nikomu nic do tego… Pozdrawiam Cię ciepło
Jak dobrze że masz tyle siły i odwagi. Jak dobrze że jest ten blog. Jak dobrze że jesteś!
Dziękuję! Jak dobrze, ze Wy jestescie!:)
Swietny tekst.
Ja sobie moge tylko wyobrazic, jakiej odwagi wymagalo zalozenie tego (nieanonimowego przeciez) bloga.
A tekst ze zmarszczka mimiczna masakra… W sumie smieszne raczej niz przykre.
Pozdrawiam goraco