Kiedy w Polsce oficjalnie wybuchła pandemia, byłam daleko od domu. Poleciałam mało świadoma sytuacji – nie wiem dlaczego, chyba głównie z powodu poprzednich czterech miesięcy, które pracowałam zbyt intensywnie, paru nieprzyjemnych sytuacji i ogólnego przeciążenia, wyłączałam się czasem, nie czytałam wiadomości i poleciałam z przyjaciółką nie gdzie indziej, tylko do Nowego Jorku – tego, który kilkanaście dni później został ogłoszony centrum empidemii w USA. Trzeba mieć nosa co do wyboru kierunku, przyznacie.
Jednak Nowy Jork, podobnie jak Warszawa w tamtym czasie, żył zupełnie normalnie. Tłumy na ulicach, w sklepach, w teatrach, otwarte galerie, restauracje, życie jak gdyby nigdy nic. Wszystko zmieniło się na dwa dni przed wylotem, a dzień przed odlotem, stojąc na środku ulicy, dostałam wiadomość, że następnego dnia zamykają granice. Przebukowanie biletu się nie udało, żadna aplikacja nie działała poprawnie, po kilkudziesięciu minutach starań udało mi się kupić bilet na „za trzy godziny”. Pakowałam się w 15minut i niebawem byłam już na lotnisku.
Wróciłam już do innej rzeczywistości. Jako że pracuję w edukacji, to nie miałam zbyt wiele czasu, aby się nad tym zastanawiać. Przez pierwszy miesiąc pracowałam do upadłego, przechodząc kilka drobnych załamań nerwowych, no ale, praca pod presją wszystkiego potrafi dawać się we znaki. Kiedy kolejny raz zobaczyłam u kogoś wpis z cyklu „nudzę się na kwarantannie”, naprawdę głośno się zaśmiałam, bo było to dla mnie tak odległe i nierealne, że nie umiałam zareagować w inny sposób.
Cieszę się, że mam pracę, po prostu momentami byłam skrajnie zmęczona – nigdy nie sądziłam, że to może się wzajemnie wykluczać. Wtedy przeczytałam, że powinnam się cieszyć, bo ktoś ma w tej chwili gorzej. Tym, którzy naprawdę mają gorzej, a którym mam możliwość pomóc, staram się raczej pomagać, niż podnosić sobie ich nieszczęściem nastroje.
Gdziekolwiek zajrzałam, miałam wrażenie, że trwa wielka licytacja.
Kiedy napisałam, że jest mi blisko do osób z depresją, problemami psychicznymi, atakami paniki, że myślę o nich w tym trudnym czasie, przeczytałam, napisane z przekąsem, że komuś jest blisko do tych, którzy narażają swoje życie w szpitalach – do lekarzy. Czy swój szacunek i troskę trzeba dzielić? Szanuję i podziwiam wszystkich, którzy stoją na froncie tej walki. Nie przeszkadza mi to myśleć o tych, którym jest ciężko, choć może według innych nie powinno być. Do tych, którzy czują lęk, z którym nie umieją sobie poradzić, do tych, którzy chorują, ale nie mają szans otrzymać teraz pomocy. To tylko przykłady.
I dalej – kto ma gorzej? Czy nauczyciele, których z dnia na dzień zaskoczyło zdalne nauczanie i prowadzenie lekcji w sposób, którego – w większości – dotąd nie znali, czy też nie praktykowali? Ci, którzy w czasem w popłochu szukają i wymyślają materiały, sposoby na poradzenie sobie z nową sytuacją, od których wymaga się rzeczy całkowicie innych, niż dotąd, nie dając im żadnego wsparcia? Czy może rodzice, którzy muszą rozwiązywać z dziećmi zadania, choć mają na głowie pracę i inne problemy dnia codziennego? Obserwuję na co dzień emocje jednych i drugich. Czy nie mogę współczuć im podobnie?
Czy gorzej ma samotna matka z dzieckiem, która nie może wyjść z nim na zewnątrz podczas kwarantanny? Czy może samotna starsza osoba, która wprawdzie nie musi z nikim wychodzić, ale jest sama, często bez żadnego wsparcia otoczenia, rodziny. Czy argument, że ciężko jest siedzieć z dzieckiem w domu jest odpowiedni dla kogoś, kto dziecka mieć nie może? Czy NAPRAWDĘ jesteśmy w stanie wybierać i wartościować – kto rzeczywiście ma źle, a kto powinien się cieszyć?
Czy nie jest tak, że to, co dla jednego jest utrudnieniem, dla innego może być szansą?
A to, co dla jednego jest problemem, dla innego spełnionym marzeniem?
Czy w ogóle jest sens się o to spierać?
Czy nie jest tak, że większość z nas łączy teraz strach? Że stracimy to, co dla nas ważne. Że osunie nam się ziemia spod nóg. Że nie damy rady. Że nasz świat się zmieni, że będziemy długo tęsknić za bliskimi, że stracimy coś, na co długo pracowaliśmy. Że przed nami niewiadoma i mnożące się złe wiadomości. Czy nie jest tak, że większość z nas łączy teraz złość? Że nie tak miało być, że mieliśmy być może teraz być gdzie inadziej, że nasze priorytety najwyraźniej nie są priorytetami osób podejmujących ważne decyzje w kraju, że ktoś bliski nie otrzymał odpowiedniej pomocy, że akurat teraz, że padło akurat na nas. Strach i złość to dwie strony tej samej monety.
Czy nie jest tak, że wszyscy mamy coś do stracenia? Przyszłość jest niewiadoma i trudno podejrzewać, aby kogokolwiek całkowicie oszczędziła. Dziś, czy jutro, w ciągu sekundy, minuty, godziny, czy dnia, zmienić się może wszystko. Czasem największym wyzwaniem jest powiedzenie przed samym sobą: tak, boję się, a przecież z dużym prawdopodobieństwem to, co łączy nas dziś z innymi, to emocje. Przyznając się do nich, zbliżamy się wzajemnie, a licytacja traci sens.
Licytacja nie ma też żadnego sensu, kiedy chodzi o miłość. Niezależnie od tego, jak wiele nas na co dzień dzieli, wszyscy kogoś kochamy. Kluczowe dziś nie jest kto ma gorzej (chyba że chodzi o to, czy możemy komuś pomóc), ani kto ma rację – kluczowe, abyśmy za jakiś czas w naszym otoczeniu nie mieli pustych miejsc, a w sercu czarnych dziur.
Licytacja… Bywa tak krzywdząca. Kto ma gorzej? O tym nawet nie wypada mówić. Kwestia taktu, wyczucia, wrażliwości. Jest tyle czynników: osobowość, różne reakcje na tę samą sytuację, na różne sytuacje…
Jest kobieta, bogata pani mieszkająca w cudnej willi w St. Tropez. Z racji tego, że ma pieniądze, podlizują się do niej tłumy bywające na jej przyjęciach. Nocami płacze w poduszkę. Bo czuje taki ból samotności, że sięga on aż myśli samobójczych. I jest pani z miasta w Polsce poniżej 70 tys. mieszkańców. Bytuje w rozwalającym się malutkim domku, toaleta bez kanalizacji, brak łazienki. To co się udaje, to zdobywanie pieniędzy na bezdomne zwierzęta, które przygarnia. Bo jest wiarygodna. Wiele kontroli — dobrostan zwierząt bez zarzutu. I ma jeszcze coś ważnego. Kogoś. Pana, też starszego, który jest partnerem od lat, który wspiera tę działalność prozwierzęcą, z którymi się kochają, szanują. I ma ktokolwiek prawo licytować że lepiej czy gorzej? Ci ludzie sami wiedzą. Moja koleżanka z St. Tropez ma wybór. Ale i ta para z małego miasteczka też ma wybór. A co ja bym wolała? Mieć dużo pieniędzy , ukochanego u boku, który chciałby wraz ze mną stworzyć najlepsze z możliwych dla zwierząt miejsce. Ponieważ to niemożliwe, to robić to, co możliwe: malusie kroczki też są ważne…
Artykuł w punkt. Na terapii nauczyłam się — nie porównuj się do innych ludzi. Zadziałało. Staram się nie porównywać się do innych ludzi. Cieszyć się z tego co mam. Oczywiście czasem zdarzy się myśl, że znajomy ze studiów już osiągnął to i to, a ja jeszcze wspinam się. Albo, że ktoś normalnie założył rodzinę i sukcesywnie ją buduje, dba, a ja musiałam przejść odejście męża, rozwód i teraz na nowo odbudowuję rodzinę. Odzywa się we mnie wtedy głos: nie porównuj się, to nie ma sensu, ani dla tej osoby, do której porównujesz się, bo tak naprawdę nie wiesz całkowitej prawdy o jej życiu, ani dla Ciebie,bo porównywanie nie prowadzi do tego abyś stawała się lepszą wersją siebie, ale aby ścigała jakiś wzór.
Jeżeli chodzi o porównywanie się w ciężkiej sytuacji to każdy ma prawo poczuć złość, gdy coś nie wychodzi. Nie ma sensu prześciganie się kto ma gorzej.