Budzik dzwo­ni. Otwie­ram rano oczy, spraw­dzam, któ­ra godzi­na. Trze­ba wsta­wać. Mycie, her­ba­ta, ubie­ra­nie, face­bo­ok – ze ścia­ny wyni­ka, że z poło­wa zna­jo­mych wsta­ła wcze­śniej i już żyje, już zdo­by­wa świat, robi tre­ning albo die­te­tycz­ne, pięk­nie wyglą­da­ją­ce posił­ki, któ­rych ja nie umiem. A ja, choć spa­łam 8 godzin, nadal chcę spać.

Jestem cho­ra, ale idę do pra­cy, mus to mus, w dru­giej poło­wie dnia marzę już tyl­ko, żeby się choć na chwi­lę poło­żyć i ten moment oko­ło 18-tej sma­ku­je tak cudow­nie… Ale chwi­la — powin­nam, powin­nam zro­bić wie­le rze­czy, w zle­wie sto­ją naczy­nia, pra­nie, co z pra­niem, powin­nam oddzwo­nić do kil­ku osób, komuś obie­ca­łam spo­tka­nie, komuś coś pomóc, daw­no nie widzia­łam bra­ta­ni­cy, odpi­sać na maila, napi­sać uwa­gi do nowej wer­sji blo­ga i stro­ny Fun­da­cji, w któ­rej jestem wolon­ta­riusz­ką, ale tak total­nie, total­nie mogę.

I myślę – odpocz­nij.

Ale kie­dy odpo­czy­wam, to prze­cież się nie ruszam, więc na pew­no tyję, od razu tyję. Mój wewnętrz­ny gru­bas nie próż­nu­je, kie­dy patrzę w lustro myślę, że przy­by­ło mi w trak­cie prze­rwy nie kil­ka, a kil­ka­dzie­siąt kilo­gra­mów i na pew­no ważę znów ze 120, cho­ciaż to nie­praw­da. Więc wariu­ję tak sobie, aż orga­nizm decy­du­je za mnie, odci­na mnie od źró­dła ener­gii i mówi: koniec, moja dro­ga, odpo­czy­wasz, widzi­my się, jak doj­dziesz do sie­bie, NARA.

Cią­gle pró­bu­ję. W koń­cu zewsząd sły­szę o tej wal­ce z samym sobą, że trze­ba w gło­wie wal­czyć, bla, bla. W sen­sie – tak, żeby coś osią­gnąć trze­ba nie­jed­no­krot­nie, ale w tym momen­cie już samo czy­ta­nie o wal­ce mnie męczy. Ale pró­bu­ję – wycho­dzę po cho­ro­bie na tre­ning i oka­zu­je się, że nie, że jesz­cze nie. Rok temu kon­ty­nu­owa­ła­bym tę nie­rów­ną wal­kę, dopro­wa­dza­jąc swój orga­nizm do roz­pa­czy. Dziś, z żalem, po 40minutach skie­ro­wa­łam się do domu.
***
Ostat­nie mie­sią­ce nauczy­ły mnie spo­ko­ju. W paź­dzier­ni­ku myśla­łam, że lecze­nie kon­tu­zji zaj­mie mi mak­sy­mal­nie dwa mie­sią­ce i przede mną będzie cała zima. Potem oka­za­ło się, że zdro­wie zaszwan­ko­wa­ło i z lecze­niem zeszło mi się chy­ba do maja – jakieś sie­dem mie­się­cy. Wła­ści­wie wszyst­kie moje pla­ny spor­to­we na 2016 rok runę­ły, bo nie mia­łam za sobą prze­pra­co­wa­nej zimy.

W oko­li­cach pią­te­go mie­sią­ca zamę­czy­łam sama sie­bie. No, nie tre­nu­jesz. Praw­da. Nie pobie­gniesz na wio­snę pół­ma­ra­to­nu poni­żej 2 godzin. Też praw­da. Przy­ty­łaś. Praw­da. Pozni­ka­ły te mię­śnie, któ­re tak ład­nie zaczę­ły wycho­dzić. Praw­da. Wszyst­ko praw­da. Kie­dyś zamor­do­wa­łam sama sie­bie myśle­niem jaka jestem gru­ba i jakie to strasz­ne i zmie­ni­łam to dopie­ro w momen­cie, kie­dy zaak­cep­to­wa­łam stan rze­czy i tu chy­ba doszłam do tej samej ścia­ny, w któ­rą zaczę­łam walić gło­wą.

I dałam sobie żyć. Wca­le nie chcę mniej. Wca­le nie prze­sta­ło mi zale­żeć. Nie oszu­ku­ję sama sie­bie, ani niko­go wokół, ale kie­dy nie mogę, to NIE MOGĘ. Jak dziś. Nie prze­sko­czę. Nie wypi­ję magicz­ne­go napa­ru, od któ­re­go odzy­skam siły już. Nie mam też dostę­pu do gumi­ja­gód.
***
Te mie­sią­ce zmie­ni­ły moją per­spek­ty­wę. Moi upra­wia­ją­cy spor­ty zna­jo­mi dono­szą raz na jakiś czas o kon­tu­zjach lub innych kło­po­tach, któ­re unie­moż­li­wia­ją im tre­nin­gi na 100%. Wiem, że każ­da taka sytu­acja to dla nich osob­ny dra­mat, osob­na histo­ria, ale już nie umiem tak bar­dzo prze­ży­wać tego, że ktoś ma tygo­dnio­wą prze­rwę z powo­du prze­zię­bie­nia. Już nie rusza mnie nawet mie­siąc, ani dwa, jeże­li tyl­ko w tej prze­rwie widać hory­zont. Nie dla­te­go, że ich spor­to­we marze­nia są dla mnie nie­waż­ne. Raczej dla­te­go, że już wiem, że po pro­stu tak bywa.

I że bycie spor­tow­cem wyma­ga har­tu ducha, kon­se­kwen­cji i wytrwa­ło­ści.
A poza tym, że życie zaska­ku­je.
***
Kie­dy już pogo­dzi­łam się z tym, że żad­ne z moich spor­to­wych marzeń się w tym roku nie speł­ni i uzna­łam, że no cóż, nie zawsze jest się na adre­na­li­no­wym haju, dosta­łam pro­po­zy­cję, któ­ra jest speł­nie­niem moje­go wiel­kie­go marze­nia, odło­żo­ne­go na „za kil­ka lat”. W cią­gu tygo­dnia prze­aran­żo­wa­łam pla­ny na naj­bliż­szy mie­siąc i zde­cy­do­wa­łam się na coś, cze­go się boję.

Życie nie zno­si pust­ki.
Za to kocha spo­kój.

Szcze­gó­ły nie­ba­wem.