Jest rok 2003, czy 2004. Budzę się rano w miejscu, w którym nie chcę być. Sny były piękne, 3 sekundy po obudzeniu dociera do mnie codzienność i łzy zaczynają płynąć po policzkach. Muszę wstać i wyjść z domu, który trudno nazwać domem. Miejsca, w którym śpię i trzymam rzeczy, ale w którym nikt mnie nie chce.
Mam jakieś 19, czy 20 lat i myślę, że to jest właśnie moje życie. Tak się ułożyło i nic więcej mnie w nim nie spotka. Nie mam siły, nie umiem nic zmienić, miewam myśli, że lepiej byłoby, gdyby mnie nie było. Każdy dzień jest równie zły. Każdego dnia mierzę się z tym, że nie umiem nic zmienić, że boję się ludzi, że nie wiem, co będzie ze mną dalej. I jem.
Jest jakiś rok później, przenoszę swoje życie w torbie w inne miejsce, w którym nikt mnie nie chce. Ja też nie chcę tam być, ale tak wyszło, a ja przecież jeszcze nie wiem, że mam więcej siły, niż kiedykolwiek myślałam. I jem. I rosnę. I słyszę wciąż, że trzeba wziąć się w garść, muszę schudnąć. Jego matka mówi mi, że moja „skóra wygląda, jakby miała pęknąć”, tak gruba jestem. On, żebym zapisała się na fitness.
Idę więc na fitness. Nienawidzę fitnessu. Nienawidzę stepów, grup ludzi ćwiczących w jednej sali wspólnie, do muzyki. Ustawiam się z tyłu, bo wiadomo, wstyd. TBC, ABT, czy inne SMS, chodzę chyba dwa razy w tygodniu i na samą myśl o tym umieram. Nie mam mięśni, nie umiem tych ćwiczeń, nie mam siły. To nie ten moment. Nie te emocje. Nie ja.
Nie daję rady na studiach. Ukochane zajęcia stają się katorgą. Właściwie wszystko, co nie jest snem, jest katorgą. Ja, odwieczny kujon, nie zaliczam kolejnych zajęć. Na część z nich chodzę, na część nie mam siły, boję się, że ktoś mnie o coś zapyta, że będę musiała się odezwać. I rosnę. Na zajęciach myślę tylko o tym, kiedy będę mogła coś zjeść. Myślę co. Układam kulinarną mapę z drogą do domu. Wydaję wszystkie pieniądze. Boli mnie brzuch.
Ktoś radzi mi urlop zdrowotny. Mam zdiagnozowaną depresję, próbuję kolejnych leków, które nic nie pomagają. Jem, bo to jedyne, co na chwilę pomaga. Brakuje mi nadziei, wiary, wszystkiego. Zaczynam załatwiać urlop. Idę na komisję w jednym z warszawskich szpitali, gdzie lekach przegląda moją, dość długą już, medyczną dokumentację, podpisuje co trzeba i mówi: Trzeba się wziąć w garść. Mam tu ludzi, którzy nie mają nogi, a pani mówi, że pani ma depresję. Pani się bierze w garść.
Wychodzę i już nic nie czuję. Nawet nie chcę mu powiedzieć, żeby się pierdolił. Nic nie chcę. Czuję, że przez tę chwilę mam spokój. Przez chwilę nie muszę czuć się winna. Czytać książek, na których nie mogę się skupić. Pisać prac, których nie umiem napisać. Chodzić na zajęcia, na których nie chcę być.
Próbuję brać się w garść tysiące razy. Każdego dnia. Wmawiam sobie, że muszę walczyć. Choć to nie pomaga, nie przychodzi mi do głowy, że robię coś nie tak, bo przecież wszyscy powtarzają mi, że powinnam wziąć się w garść. Zastanawiam się jedynie nad tym, co ze mną nie tak, skoro mi nie wychodzi? Dlaczego innym się udaje, podczas gdy mnie wciąga regularna czarna dziura?
***
Jest rok 2013, siedzę wystraszona przed gabinetem terapeuty i myślę, co mu powiedzieć. Nic innego mi nie pomogło, nie mam wiary, ale próbuję. A jeśli powie mi, że nie widzi powodu, abym przychodziła? Jeśli nie zechce mi pomóc? Jeśli skieruje mnie do kogoś innego? Co, jeśli powie, że muszę wziąć się w garść?
W głowie mam te wszystkie postaci, które w moim życiu w jakiś sposób znalazły się na piedestale, niemalże pomniki, które mi radziły, których należało słuchać. Które w taki, czy inny sposób wykorzystywały moją słabość. Prywatnie, zawodowo, nieważne. Myślę, że terapeuta zwariował, kiedy każe mi powiedzieć głośno: mam dość kopania mnie w dupę. Nie umiem.
***
Jest rok 2016. Nie muszę już burzyć pomników, bo ich nie ma. Są zwykli ludzie.
Do małej Ani, która czasem w środku płacze i potrzebuje opieki, zwracam się inaczej. Nie chcę już na nią wrzeszczeć i kazać jej brać się w garść. Czy krzyknęłabym na moją małą bratanicę, gdyby potrzebowała pomocy? Nigdy. Przytuliłabym ją najczulej jak umiem, aby mogła poczuć się spokojnie i bezpiecznie.
Do siebie samej, tej, która czasem jest słaba w środku, która nie umie, nie wie jak, boi się, mówię teraz: przepraszam, że tyle od Ciebie wymagałam. Że nie dałam Ci opieki. Że ciągle Cię biłam, krzyczałam i chciałam od Ciebie więcej. Wybacz mi, że nie umiałam inaczej. Dziękuję, że pozwalasz mi to zmienić.
Nie będę już więcej brać się w garść.
___
zdjęcie pochodzi ze strony: http://tinybuddha.com/blog/we-are-not-our-feelings-and-other-lessons-on-facing-anxiety-and-depression/
Dziękuję za ten tekst Aniu… 🙂
<3 :)
Czytam i czuję jakby to było o mnie. Ja już prawie od roku chodzę na terapię — też miałam obawy ale widzę już małe postępy. Jestem jeszcze na początku swojej drogi. Dziękuję za tekst i za wsparcie, które dostaję przez czytanie Twojego bloga (przeczytałam jednym tchem wszystkie Twoje artykuły!:))
Brawo za wytrwałość. Znam wiele osób, które zaczęły i nie były w stanie poczekać na efekty. Niestety, nic tak dużego, jak zmiana, nie dzieje się w tydzień. Trzymam kciuki i dziękuję za dobre słowo!
Aniu… dziękuję <3
Ja dziękuję! 🙂 <3
A ja ciagle się kopię. Tak zostałam wychowana. Wyrosłam w cieniu niezwykłej matki: całe życie samej, całe życie z dwójką dzieci. Od narodzin do ich dorosłości. Trudno pokazać, że z jednym dzieckiem, mężczyzną przy boku — jest się słabszym. Nie potrafię. Potrzebując wsparcia — ciągle jestem wsparciem…
Nie Ty jedna:) Sporo pracy potrzeba, żeby przestać, ale można. Ja też nadal czasem to robię. Terapeuta ostatnio przypomniał mi, że przecież historia pokazuje, że ilekroć w życiu sobie odpuszczałam, przychodził sukces…
hmmm… a ja bym w końcu chciała się wziąć w garść.. przestać rosnąć, wydawać całą kasę na jedzenie, zaciągać beznadziejne chwilówki z przeznaczeniem ich w większości na jedzenie… być szczęśliwą, asertywną i nie czuć się wśród innych ludzi jako ta gorsza tylko równa im… chciałabym..
W leczeniu kompulsywnego jedzenia nie chodzi o branie sie w garsc.W dorastaniu, budowaniu poczucia wlasnej wartosci rowniez.
nie wiem czy dam sobie radę sama.. ale zrobiło się cieplutko to może odpajęczę dzisiaj moje buty do biegania i przejdę się chociaż na kije- bo mam katar..:D
O, i to jest pomysł. Wpadaj do nas na grupę na facebooku!
Dziękuję!przepiękne emocje <3
I ja dziękuję! <3
Aniu, ja tez powinnam być ładniejsza, mądrzejsza, szczuplejsza, powinnam bo tego ode mnie oczekiwali rodzice, zawsze im bylo za mało, 5- to bylo ostrzeżenie Ale teraz już mogę starac się odciąć od tych oczekiwań i co? i okazuje się, że jestem dla siebie najlepszym krytykiem, tak jak sama siebie potrafię podsumować nie umie nikt.…. nie wezmę się w garść, przytulę się i zejdę z kanapy 🙂 w końcu
No jasne, że jesteś, bo tak jesteś nauczona:) Ja też byłam i bywam. Kiedyś nawet pisałam taki tekst o tym, że jak przyniosłam czerwony pasek i średnią 5,4, to ojciec zapytał mnie, czemu nie 5,5. Przytul się trochę, serio, to miłe! 🙂
Nigdy nie przezylam tego, co Pani, w kazdym razie nie w takim stopniu.. a mimo to.. Sciska mnie w gardle. Gratuluje. Daje Pani wiare (wlasciwie dowod), ze naprawde wszystko mozna. Podziwiam i trzymam kciuki.
Każdy z nas ma swoją historię, swoje troski, emocje… Dziękuję za dobre słowo!
Dziekuje za ten tekst. To o mnie. Od samego pocztku do samiutkiego konca. Leczenie kompulsywnego jedzenia to tak naprawde ciezka praca nad integracja osobowosci, w ktorej to zaburzenie jest tylko jednym z elementow, albo raczej skutkiem. Jestem od ponad 2 lat w terapii, mam lepsze i gorsze okresy, ale robie postepy. Te postepy to trzy kroki w przod, jeden w tyl. Zanim ruszylam sie z kanapy, minal ponad rok… Bilans jest dodatni, ale droga wyboista, ups and downs… Ale warto. Warto, bo kiedy przypominasz sobie sytuacje z przeszlosci, gdy najblizsze ci osoby ciagle krytykuja i mowia, zebys przestala… zrec(!), to zazwyczaj masz sile, zeby nie spadac w przepasc jedzenia do bolu…
Mamy to samo imię i podobne odczucia:) Moja terapia to już ponad 3 lata, nadal bywa różnie, ale do przodu. I oczywiście, to jest praca — nie każdy jest gotów ją wykonać. Powiedzieć przestrań żreć jest łatwo, już nawet nie chce mi się tego komentować. Ludzie lubią oceniać — ciekawe, czy ci, którzy tak radzą, równie prędko wprowadzają zmiany w swoim życiu? Czy jeśli praca im nie odpowiada, od razu znajdują lepszą? Wątpię:)
No tak. Zazwyczaj są to osoby bierne, niewiele od siebie wymagające. U mnie kompulsywne jedzenie to “tylko” zaburzenie towarzyszące chorobie dwubiegunowej. Koszmarne schorzenie. Po Twoim wpisie na Facebooku dotyczącym artykułu o CHAD w Wyborczej pomyślałam, że osoby chore psychicznie są stygmatyzowane, jak żadni inni chorzy. I, że tzw. przeciętny Kowalski nic nie wie o życiu na emocjonalnych biegunach. Ale ocenia. Bo to łatwe. Moja terapeutka ciągle podkreśla, jak wiele już osiągnęłam i jak długą drogę przeszłam. Dobrze, że to robi, bo ja niestety mam tendencję do niedoceniania samej siebie. Dobrze trafiłam, jeśli chodzi o terapię. Hehe, nie wiem, co skłoniło mnie do publicznego powiedzenia o chorobie. Zazwyczaj to ukrywam… Wzbudzasz chyba zaufanie
Brawo!
Musiał Cię, kochana ‚ten tekst trochę kosztować.…jest jak spowiedź.
Gratuluję Ci odwagi i dziękuję za szczerość.
Jesteś wspaniała, bo prawdziwa.
Wiesz, mam to tak oswojone, że nie sprawia mi problemu pisania o tych przeżyciach. Mam jeszcze kilka znacznie trudniejszych historii, ale nie wiem czy kiedyś je opowiem, bo dotyczą nie tylko mnie, ale i bliskich mi ludzi. Być może, za zgodą… Dziękuję!
No niezłe. To prawda wciąż od sb coś wymagamy, a trzeba spojrzeć na sb czasem z innej perspektywy. Np tak jak matka kocha swoje dziecko, tak kochać i dbać o sb.
Ano właśnie, tak:)
Świetny tekst, gratuluję!
Bardzo dziękuję!