Jeśli stajesz na wadze i widzisz niemalże swój numer telefonu, jeśli patrzysz w lustro i widzisz dużo siebie, dużo za dużo siebie, a wyobrażasz sobie siebie zupełnie innego, to prawdopodobnie pierwszy, drugi, czy osiemnasty raz podejmujesz decyzję: zaczynam się odchudzać! I wszystko jest fajnie, dużo optymizmu, robisz zdrowe zakupy, kupujesz buty do biegania albo inne ciuchy sportowe, których niestety najpewniej nie wykorzystasz, w pracy odmawiasz zjedzenia kawałka czekolady, kiedy częstują i zapisujesz się na siłownię – sport 30x w tygodniu. Jedziemy!
Tak, robiłam to 1000 razy. Dlatego moim pierwszym sposobem na potencjalny kryzys było … nie odchudzanie się. Przez tych 21 miesięcy ani razu nie pomyślałam o tym, co robię, jak o odchudzaniu, które mam zakodowane jako ciągłą walkę i problemy, jako misję skazaną na porażkę. W ten sposób już na wstępie udało mi się oszukać własną głowę i przekonania i po prostu zacząć zmieniać.
Ale nie jest tak, że dzięki innemu podejściu udało mi się uniknąć kryzysów. O nie.
Najgorsze były chwile, kiedy głowa wraz z lusterkiem płatały mi figle. To te, których nienawidzę do dziś. Takie, kiedy z całego optymizmu nie zostaje nic, tylko czarna rozpacz. Grubi jesteśmy w głowie. To, że jemy, a potem tyjemy to tylko następstwo. Najciężej było, kiedy byłam już szczuplejsza o 20, 30, czy 40kg, stawałam przed lustrem i nagle widziałam siebie taką, jak kiedyś. Nie jestem z tych, które siebie akceptują niezależnie od wagi, o tym pisałam już nie raz. Dla mnie bycie grubą było nieszczęściem. Kiedy więc stawałam przed lustrem i znów widziałam siebie taką, miałam chęć rozpłakać się, schować pod kołdrą i jeść.
Nie miałam na to cudownego lekarstwa. Chciało mi się wyć, ale starałam się oddychać i racjonalizować: to niemożliwe, gdybyś wyglądała tak, jak kiedyś, nie mogłabyś mieć na sobie tych dżinsów. Czasem musiałam zrobić zdjęcie swojego odbicia w lusterku, bo tam łatwiej mi było zobaczyć, że jednak nie jestem znów gruba. Skoro na zdjęciu jest OK, to musi być OK. To było szukanie ratunku, bo naprawdę nie wiedziałam co robić. Byle się nie poddać i nie wrócić do tego, co było wcześniej. To dziwne momenty. Niestety, zdarzają mi się do dziś.
To nieodchudzanie się miało jeszcze inne plusy. Nie byłam na żadnej konkretnej diecie, nikt mi nie mówił, kiedy mogę zjeść pół pomidora, a kiedy twarożek, więc nie beształam się tak, jak wcześniej, za odstępstwa. Oczywiście miałam pewne założenia – brak cukru, żadnych słodzonych napojów, soków, fastfood’ów, co dla niektórych już będzie katorgą. Ograniczałam węglowodany, na więcej pozwalałam sobie tylko kiedy ciężej trenowałam.
Ale ZDARZAŁO mi się jeść rzeczy naprawdę niedietetyczne. Kiedy szłam gdzieś „w gości”, czy jechałam w delegację jadłam po prostu to, co było. Na tym, według mnie, polega prawdziwa zmiana. Nie odliczałam dni, kiedy na wadze pokaże się „-10kg”, żeby w nagrodę iść i móc w końcu zjeść pizzę, ale jeżeli raz w miesiącu z jakiegoś powodu zdarzyło mi się ją zjeść, to nie robiłam z tego problemu. A potem wracałam do codzienności.
Za czasów „odchudzania”, każda taka wpadka skutkowała rezygnacją i powrotem do starych nawyków. I wiem, że nie jestem w tym odosobniona. Zjadłeś/aś pączka? Powiem Ci coś, świat się nie skończył. Umówmy się, że jeżeli masz przed sobą zadanie takie jak 20–30 i więcej kg, to pozbycie się ich zajmie Ci sporo czasu (mówię o zdrowym chudnięciu, a nie o cudownych tabletkach, głodówkach itd.). W tym czasie może zdarzyć się 1000 różnych rzeczy. A wśród nich pączek. Dopóki to jeden na jakiś czas, jedna pizza, a nie codzienność, to naprawdę NIC SIĘ NIE STAŁO.
O jedzeniu pisałam w tym tekście, bo to duży temat i nie sposób rozprawić się z nim w kilku akapitach. Nie jeden raz miałam jedzeniowe napady. Kiedy źle się czuję psychicznie, kiedy czuję się samotna, kiedy coś mi się nie uda… natychmiast zaczynam odczuwać ten specyficzny rodzaj głodu. I to jest kryzys. Za każdym razem muszę wtedy wziąć kilka głębokich oddechów i pomyśleć: czy naprawdę chcę to zjeść? Czy naprawdę jestem głodna? Zazwyczaj nie jestem i dobrze o tym wiem. Nadal jednak powstrzymanie się stanowi trudność. Nie ma innego sposobu, niż racjonalizacja. I świadoma decyzja. Jestem dorosła. To, czy to zrobię zależy ode mnie. Znam te momenty, kiedy rządzi nami kawałek czekolady. Ale cud się nie zdarzy. Zdarzyć się może (i powinna) świadoma decyzja.
Kryzys jest też wtedy, kiedy z przyzwyczajenia leżałabym na kanapie w cieple, a wiem, że mam do zrobienia trening. Tak, teraz to już nawyk, po prostu idę. Można powiedzieć, że przeszłam już chrzest w różnych warunkach. Biegałam zimą, biegałam latem… O 4 rano, po ciemku, kiedy o 7 wyjeżdżałam w delegację lub o 23, kiedy z niej wracałam. To też decyzja. Wiem, że się nie chce. Ale za rok o tej porze podziękujesz sobie, że to zrobiłeś/aś. Nie ma innej, nie ma lepszej nagrody i nie ma innego rozwiązania. Albo czegoś chcesz, albo nie. To nie jest tak, że tym innym, których zdjęcia oglądasz na facebooku zawsze chce się iść. Tam wszystko wygląda pięknie.
Jakiś czas temu na trasie biegowej spotkałam pewną osobę, nazwijmy ją X. Prowadzi sportowego bloga. X biegł z nosem przy ziemi, ledwo, ledwo, widać było, że walczy i jest ciężko. Po powrocie do domu na facebooku znalazłam piękne, uśmiechnięte zdjęcie z informacją o tym, że jest super i to był najdłuższy dotąd przebiegnięty przez X dystans. Ładne zdjęcia są ładne. Ale walka toczy się gdzie indziej i zazwyczaj nie wygląda ładnie. Trzeba o tym pamiętać.
W tej walce czasem są ofiary, czyli… kontuzje, czy choroby. U mnie nawet krótka przerwa w sporcie powoduje tycie. Ale, no cóż, tak bywa. Są przerwy, ale są powroty. Jestem cały czas w drodze, a na tej drodze są przystanki. Pisałam o tym niedawno – czasem warto zrobić jeden krok w tył, żeby potem móc zrobić kolejnych sto przed siebie. To się po prostu zdarza. Nawet jeśli ta przerwa potrwa miesiąc, dwa, czy trzy… czym są te trzy miesiące w kontekście kolejnych iluś lat?
Uważam, że tak naprawdę jedyna rada na to, jak poradzić sobie z kryzysem, to wrócić do swojej motywacji. Dlaczego to robię? Czego chcę? I czy na pewno tak mocno, jak mi się wydaje? Pomyśl. Może mówisz, że byś chciał, ale kiedy przychodzi do wypracowania czegoś, to już gorzej. To może nie zależy Ci aż tak bardzo? Bez oceniania. Czyste fakty. Ile jesteś w stanie zrobić, żeby osiągnąć cel?
Jeśli już upierasz się przy tym “odchudzaniu”, to pamiętaj, że to nie jest tak, że nagle obok Ciebie jest Twoje ciało i Ty je odchudzasz. To Ty. A to całe odchudzanie to cześć Ciebie i cześć życia, nie jakiś twór sam w sobie. Pytanie więc brzmi: nie — jak się odchudzić i poradzić sobie z kryzysem w odchudzaniu, tylko jak radzisz sobie z kryzysami w ogóle? Co jesteś w stanie zrobić, żeby spełnić marzenie?
Kapitan Jack Sparrow mawiał: „Problem to nie problem. Problem to Twoje podejście do problemu”. Problemem nie jest to, że dziś Ci się nie udało i zjadłeś paczkę czipsów. Problemem może być to, co z tym dalej zrobisz.
Przez całe lata tkwiłam w stanie “muszę trochę schudnąć”. A udało mi się to w końcu dopiero kiedy zapomniałam o odchudzaniu, a zaczęłam czerpać prawdziwą przyjemność ze sportu i z glową podchodzić do jedzenia. Teraz nie wydaje mi się, bym jadła mniej niż przed kilkoma laty, ale na pewno lepiej (więcej warzyw, mniej śmieciowych produktów) i jakoś nie tyję. A ciasto czekoladowe raz kiedyś to nie kryzys a przyjemność, świat się od tego naprawdę nie zawali. Grunt, by była serwowana od czasu do czasu.
Podpisuję się ręką i nogą pod tym, co napisałaś:) I gratuluję! 🙂
Bardzo dziękuję Ci za ten tekst. Czytałam jakby to było o mnie. 🙂 Popracuję nad moim podejściem do problemu. 😀
A ja jestem dopiero na początku tej drogi… Zaczynałam się odchudzać milion razy — z efektem chwilowym albo żadnym. Zawsze podchodziłam do tego, jak do walki z tym nieposłusznym, za dużym, brzydkim ciałem — tak jakby było jakimś osobnym bytem. Dopiero kiedy trafiłam tu, na tego bloga, zaczęłam myśleć o tym inaczej: że to ciało, to też ja. Że mogę się zmienić, ale nie powinnam ze sobą walczyć, tylko się o siebie troszczyć. Że tak naprawdę wszystko zależy od moich wyborów — od małych decyzji, które podejmuję każdego dnia. I ta zmiana myślenia zaczyna się przekładać na działanie — dzisiaj, w ten deszczowy zimny dzień wyszłam rano na rower, chociaż przecież mogłam zostać pod ciepłą kołdrą. Mam nadzieję, że z czasem te małe kroki przyniosą efekt. I… dziękuję — za tego bloga, który stał się moją inspiracją 🙂
Aniu, taki komentarz, to najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać. Dziękuję Ci, badź dzielna i nie zrażaj się trudnymi chwilami. One są częścią tej drogi, jak każdej innej. I pisz… 🙂
Głowa… Jak bardzo u mnie to wszystko jest w głowie. Jak bardzo się wkurzam, gdy nie mogę zapanować nad czymśd tak prozaicznym jak jedzenie 🙁 i te cholerne wyrzuty sumienia gdy zjem coś złego.