Kilka lat temu jednak z bliskich mi osób była na diecie. Wykazywała się żelazną, godną podziwu dyscypliną, co zresztą nie umykało uwadze znajomych, współpracowników i rodziny. Waga spadała, a ta śliczna, niezależnie zresztą od wagi, dziewczyna rozkwitała w oczach. Codziennie przygotowywała pięć różnych, czasem dość skomplikowanych posiłków, nie tykała słodyczy, które kocha, była jak czołg – nie do zniszczenia, oby do celu.
I zaczęły zbliżać się święta. Wszyscy pytali jej, jak planuje je spędzić, co będzie jadła i czy zdecyduje się na tradycyjne potrawy. Stanowczo odmawiała, a przez telefon dyktowała mamie, co w Wigilię przypada w jej diecie i co musi jej przygotować. Mama zastosowała się do zaleceń, a ona dumna z siebie wróciła po świętach mówiąc, że jadła zgodnie z rozpiską. Co za dyscyplina, co za wytrwałość! Nie zjeść ciasta w święta! A w mojej głowie zapaliło się wielkie, czerwone światło.
Nie jestem zwolenniczką teorii, że w święta należy najeść się po korek, najlepiej aż do momentu, kiedy trzeba będzie udać się po pomoc, a potem uwzględnią nas w smutnej statystyce pogotowia ratunkowego, na które zgłosiły się osoby z niestrawnością i jeszcze powiedzą o nas w „Wiadomościach”. Najadanie się do momentu, aż rozboli mnie brzuch lub pojawią się mdłości, znam aż za dobrze i mówię mu świadome NIE. O co mi zatem chodziło?
Ano o to, że nasz organizm, ani fizycznie, ani psychicznie i emocjonalnie, nie lubi skrajności i do niczego ich nie potrzebuje. Kiedy byłam młodsza, zachwycałam się „Wilkiem stepowym” Hermana Hesego, a w szczególności upodobałam sobie ten fragment: „Jeśli przez jakiś czas nie doznałem ani rozkoszy, ani bólu i oddychałem letnią, mdłą i znośną atmosferą tak zwanych dobrych dni, wtedy dziecinną moją duszę ogarnia tak ogromny smutek i taka żałość, że zardzewiałą lirę wdzięczności ciskam sennemu bożkowi zadowolenia w sytą twarz, wolę bowiem czuć w sobie prawdziwie diabelny ból, niż zdrową temperaturę pokojową”.
Prawda. Tyle, że ta prawda o mnie była skrajnie(!) niszcząca. Środek był piekłem, zawsze musiałam znaleźć jakieś ekstremum – jedzeniowo także. Albo nie jadłam nic, albo najadałam się do granic możliwości mojego żołądka. Nigdy pośrodku. Nigdy po prostu tyle, żeby czuć się dobrze. Ekstrema były interesujące, tam zawsze coś się działo. Temperatura pokojowa mnie nie interesowała – w tej części pośrodku było zbyt nudno, zbyt spokojnie, a przecież coś musiałam zrobić z tymi tonami emocji, które siedziały w środku i które skrzętnie zamiatałam pod dywan.
Od kilku lat, a dokładnie od 2014 roku, jest inaczej. To, co wcześniej nazywałam nudą, teraz nazywam harmonią. To, co wydawało mi się tak bardzo nieinteresujące, teraz daje mi spokój i pozwala się rozwijać. Święta nie kojarzą mi się już z pozycją horyzontalną i żarciem do upojenia.
Czy trzymam rygorystycznie dietę? Nie. Czy odmawiam sobie wszystkiego, co na co dzień nie mieści się dla mnie w kategorii „zdrowe, do zjedzenia”? Nie. Jem to, na co mam ochotę, ale jem tyle, ile potrzebuję. Nie więcej. Nie ukrywam się przed nikim – jeśli chcę jeść – jem. Kiedy czuję, że nie jestem głodna, przestaję. Staram się nie wpadać w ten kilkudniowy ciąg. Chcę żyć, jak gdybym nigdy nie chorowała. Normalnie.
Codziennie robię coś: biegam, chodzę po górach. Kiedy uprawiam sport, łatwiej mi dbać o zdrowe jedzenie – nie chcę przecież marnować wysiłku, a poza tym ruch pozwala mi złamać schemat, który mam zakodowany w środku. Nie zawsze jest łatwo – głowa pamięta, że przez całe lata ten czas służył do jedzenia. Gdzieś w środku zawsze mam tęsknotę za tym, żeby położyć się w ciepłym pokoju i odpoczywać, daję więc sobie jeden taki dzień. Potem ruszam przed siebie.
Dzięki temu czuję, że jest normalnie.
Czuję ulgę.
PS
To czerwone światło się sprawdziło. Wtedy wszystko wróciło jej z nawiązką. Rok, czy dwa lata później zaczęła zmieniać naturalnie, zgodnie z własnymi przekonaniami, nie męcząc się i nie odmawiając sobie wszystkiego. Każdy ma swoją drogę, czasem trwa, zanim ją znajdzie. Ale ekstremum w tym wypadku zazwyczaj dobrą drogą nie jest i przynosi wyłącznie odwrotne efekty.
<3 — cóż więcej dodać.
Zgadzam sie z toba. Jesli chodzi o Wilka Stepowego (i bodaj jakies inne ksiazki Hessego), tez pod koniec liceum sie zachwycalam 😉
a ja nadal ekstremalna, skrajna, znużona i upodlona…
nie tylko w kwestii jedzenia, ogólnie życia…
Na wszystko jest czas. Może któregoś dnia zmęczy Cię już to ekstremum i zechcesz odetchnąć?