Dzień przed Maratonem Warszawskim pojawiłam się na targach EXPO i kiedy po kilku minutach błądzenia dotarłam do stoiska moich kolegów z Kingrunner’a, oczy zaszkliły mi się bardzo wyraźnie. Mikołaj zapytał, czy jestem chora, a James krzyknął, że no coś Ty, przecież płacze. Płakałam.
W niedzielę wstałam o 5 rano, żeby się nie spóźnić. Miałam pojawić się w namiocie wolontariuszy o 7:15, jak to ja, byłam już w okolicach 6:45. Słońce wschodziło i zaczynało pięknie oświetlać linię mety. Pomyślałam sobie, że już za kilka godzin tutaj będą spełniać się marzenia, a zaraz potem, że chyba oszalałam pojawiając się tu i samodzielnie sypiąc własne rany solą.
Szybko okazało się, że nie ma czasu na rozmyślanie, bo jest do zrobienia konkretna praca. Na jakiś czas zaangażowałam się więc całkowicie w wypakowywanie z pudeł bananów dla biegaczy, a później pieczołowite ustawianie napojów. Wszystko elegancko w rządkach, choć panie ze służb porządkowych śmiały się, że przecież za chwile wpadnie tu tłum i wszystko zepsuje. Nigdy tego nie zrozumiem. Robota ma być zrobiona dobrze. Kropka.
Nie wiem czy i co mogę napisać o moim drugim zadaniu, dlatego nie będę wdawała się w szczegóły. Najkrócej mówiąc – byłam jedną z sześciu wolontariuszek zajmujących się biegaczami elity, a moim obowiązkiem było doprowadzenie drugiego zawodnika na mecie na kontrolę antydopingową. Duża odpowiedzialność. W trakcie spaceru do komisji mijałyśmy biegaczy biegu na 5km, którym z radością przybijałam piątki. To jedna z tych sytuacji, kiedy Ty dajesz komuś moc, a on Ci ją oddaje. Kiedy usłyszałam, jak ktoś krzyczy moje imię, szeroko się uśmiechnęłam.
W każdym razie… robiło się późno. Obiecałam moim znajomym medale, a tymczasem pojawiłam się na mecie 3h42min po starcie, kiedy większość z nich zdążyła już dobiec. Tak, czy inaczej, chwyciłam medale i zaczęła się najlepsza część tego dnia.
Chłopak w żółtej koszulce przytulił się do mnie i drżącym głosem wydukał: „Dziękuję Ci, siostro”. Dziewczyna, której zakładałam na szyję medal powiedziała: „Uwielbiam Twojego bloga”. Kolejny pan płakał mówiąc mi, że to debiut, a pani przekroczyła metę z dziećmi, które miały na twarzach wypisaną nieziemską dumę z mamy. Pewien starszy Pan pocałował mnie w rękę, mówiąc, że to zaszczyt dostać ode mnie medal. Inny, że to jego x-dziesiąty maraton.
Kiedy ktoś próbował ukrywać łzy, biłam brawo i mówiłam: teraz można. Już można płakać. I płakałam z nimi. To były te najpiękniejsze momenty, kiedy się o niczym nie myśli. Przez tych kilka chwil nie ma znaczenia, że może jest w moim życiu sfera, w której jest mi ciężko, że na świecie dzieje się nie najlepiej, że ktoś zachował się nie w porządku, a inny mnie oszukał, że nie mogłam pobiec tego maratonu, że, że, że…
Zapomniałam o że, że, że.
Zapomniałam o wszystkim i pozwoliłam sobie odpłynąć.
Tylko tu i teraz.
Piękni ludzie, piękne emocje, piękna pasja i łzy.
***
Dopiero wieczorem zorientowałam się, że choć wolontariat podczas maratonu był doskonałym pomysłem, to jednak posłużył mi trochę jako przykrywka dla tego, co sama czułam. Dałam sobie czas. Rozpłakałam się i przypomniałam sobie słowa Oscara Wilde’a: „Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy”.
To ci, którzy mają siłę iść dalej.
Hej 🙂
Też miło wspominam wolontariat na Maratonie i Półmaratonie, choć minęło już kilka lat…
Podziwiam Cię, musiało to być dla Ciebie mimo wszystko trudne.
Uściski,
M.
Było na początku, później udało mi się wyłączyć własne smutki i cieszyć się z innymi. Dlatego to takie cudowne:)
Dla mnie jesteś motywatorem pierwszej ligi!
Mam wrażenie, że jesteś bardzo fajnym człowiekiem.
Nieustannie zapraszam na kawę w okolicach Nowego Sącza, pamiętaj.
Magda, dziękuję:)
Staram się być przede wszystkim fajnym człowiekiem! 🙂
powiedz swoim przyjaciółkom, że im zazdroszczę !
mają Ciebie!
dobrego dnia !
<3
Świetny wpis, nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, ale grunt to się nie poddawać i ciągle wpatrywać się w te gwiazdy!
Dokładnie tak, dlatego dziś wbiegałam na górkę pierwszy raz od roku… tam jest bliżej gwiazd;)