Pod koniec sobotniego spotkania w ramach biegowych inspiracji magazynu Bieganie z sali padło pytanie: a dlaczego akurat bieganie? Nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiałam. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie wiem. Że to jest chyba jak z miłością. Nie zawsze wiesz dlaczego, po co, czy mimo czego. Po prostu to kocham.
Długo myślałam co zrobić z tym półmaratonem. Po pół roku problemów zdrowotnych, bez treningów, bez formy — w sensie sportowym biegnięcie go nie miało żadnego sensu. Z drugiej jednak strony, gdyby chcieć patrzeć na moje bieganie tylko z punktu widzenia sportowego, to nigdy nie będzie ono miało sensu — przecież nigdy nie będę w tej dziedzinie wybitna. Tylko czy na pewno muszę być wybitna? I czy nie będąc wybitna nie mogę się po prostu tym cieszyć? Czy w tym wszystkim nie chodziło mi również o to, żeby w końcu nie czuć potrzeby bycia perfekcyjną?
Będąc tydzień wcześniej w górach zdecydowałam, że jeśli dam radę na wycieczce ok. 20km, 1000m w górę, w śniegu, to pobiegnę ten półmaraton, choćbym miała się na końcu czołgać. Wycieczka odbyła się bez problemów, jednak do samego końca miałam wielkie wątpliwości. Czułam się nieprzygotowana, czułam, że to jest nie po mojemu. Ale jeszcze bardziej czułam, że chcę i potrzebuję tych emocji, kibiców, biegu, zapomnienia, a potem mety na której poczuję znajome uderzenie adrenaliny. Czułam pod skórą, że to da mi siłę, żeby dalej walczyć o to, co kocham, a co przychodzi mi tak niełatwo.
Ania? Ania – usłyszałam na starcie. Pomyślałam, że to jedna z biegaczek chce się zapoznać. Szybko wyprowadziła mnie z błędu dodając już podczas biegu: dziękuję Ci za to co piszesz, nawet nie wiesz ile dla mnie znaczysz. Kompletnie mnie zatkało – ze zdziwienia i wzruszenia jednocześnie. Właśnie wtedy, kiedy stałam tam tak bardzo niepewna wśród 13.000 ludzi, stało się coś, co sprawiło, że zamiast się bać, uśmiechnęłam się i powiedziałam: teraz już nie mam wyjścia, muszę dotrzeć do tej mety! I ruszyliśmy.
Prawie nie patrzyłam na zegarek. Chciałam mniej więcej wiedzieć jakim tempem biegnę, żeby z tych wszystkich emocji nie przesadzić na początku i nie zapłacić za to na końcu, ale generalnie to był bieg na oddech. Jedyne o czym myślałam to oddech i ludzie dookoła — na wózkach, z wózkami, starszy pan w czapeczce z daszkiem, osoby biegnące charytatywnie, zdarzały się też akcenty polityczne i religijne.
Nie przejmowałam się niczym. Biegłam wolno i spokojnie, byłam sama ze sobą, swoim nieprzygotowaniem i swoją radością, że jednak tam jestem.
Moją biegową idyllę przerwał na 14km bardzo konkretny odcisk na stopie. Cóż, dawno nie robiłam wybiegań dłuższych niż 80minut, więc mogłam się tego spodziewać. Od tego momentu każdy krok to ból, ale do mety było tylko 7km. Żeby o tym nie myśleć, zajęłam się… matematyką — zaczęłam w głowie przeliczać ile razy w tym czasie moja stopa dotknie ziemi. Oczywiście dotykała i bolała bez przerwy, ale to był mój wybór. Wiedziałam doskonale, że jestem nieprzygotowana i wszystko się może zdarzyć.
Chyba na 18km zauważyłam idącego kolegę, który też w ostatnich miesiącach borykał się z kłopotami zdrowotnymi i biegł ten półmaraton na przełamanie passy. Pomyślałam, że we dwoje zawsze raźniej, więc przeszłam z nim kawałek, trochę truchtaliśmy… W okolicach 20km, kiedy zatrzymał się, żeby się rozciągnąć, zapytałam jeszcze, czy jakoś mogę pomóc i ruszyłam dalej sama. Do mety miałam kilometr z kawałkiem. Mimo oczywistego fizycznego zmęczenia, chciałam jeszcze biec.
Przez cały ostatni kilometr biegłam widząc już metę, co było naprawdę cudowne. Na trasie stało wielu kibiców, z których najlepiej zapamiętałam jednego z drużyny Smashing Pąpkins – wrzeszczał niemożliwie, że mam dawaaaać, nie wiedział zapewne, że na ten moment to, że w ogóle tam byłam, było wszystkim, co mogłam z siebie dać:)
Kilka metrów przed metą znów usłyszałam znajomy krzyk w ogóle przecież nie emocjonalnego brata-programisty, który podczas moich biegów ciągle ma łzy w oczach, wzięłam na ręce ukochaną bratanicę i byłam już prawie na mecie.
Jagna była trochę zakłopotana hałasem i tłumem, więc linię mety przeszłyśmy przytulone. Powiedziałam jej, że teraz podnosimy rączki, bo zrobiłyśmy coś super i dodałam, że ciocia biegła daleko, żeby tu z nią być. Medale dostałyśmy obie. W tym momencie moje wielkie wzruszenie zastąpiła troska o nią, więc typowy dla mnie płacz na mecie zaliczyłam dopiero w domu.
A miałam dobre powody, żeby płakać.
To pół roku było dla mnie po prostu złe pod wieloma względami. Prawie nikomu nie mówiłam, że biegnę, bo się zwyczajnie bałam. Znów nie było czego. Znów dałam radę. Znów było dobrze, a dzień później nic mnie nie bolało. Dwa dni później też i tak jest do dziś.
W ostatni piątek zapytałam fizjoterapeuty czy mogę wracać do treningów i usłyszałam: tak, oczywiście!
Nie wiem co będzie dalej. Ale może…może właśnie tak po prostu jest z miłością?
Zdjecie z bratanicą — bezcenne 🙂 Pozdrawiam Aniu i gratuluję 🙂
Czekałam od poniedziałku na ten tekst!
Czekałam i czekałam i się doczekałam.
DZIĘKUJĘ.
Tradycyjnie szczery, mądry, wzruszający a wręcz poruszający.
Nawet nie wiesz ilu ludziom pomagasz, ilu ludziom dajesz impuls do walki o siebie, ilu ludzi inspirujesz…
Ja jestem taka szczęśliwa, że Cię znalazłam, że mogę czytać “Twoją historię”
Fakt!
Zdjęcie z Jagusią świetne.
Pozdrawiam cię najserdeczniej jak umiem z nowosądeckiej ziemi i przypominam o kawie.…gdzieś, kiedyś, może.…
Ania ty płakałaś po biegu w domu a ja teraz na michennym krześle czytając to. Po prostu poczułam twoje emocje, tak przejmująco to napisałaś. Aż chce się zacząć biegać 🙂
Gratuluję przebiegniecua polmaratonu. Sama biegam wiec wiem jaka walkę toczymy w naszych głowach. …czekam na swój polmaratonu jak tylko wyjdę z kontuzji. Jeszcze raz gratki i tak trzymaj☺