Welcome, Winners! Dziś zostaniecie nowojorskimi maratończykami! – to pierwsze słowa, które dotarły do mnie po opuszczeniu autobusu na Staten Island. Zapomniałam tam, że w Polsce toczy się dyskusja o tym, kto może czuć się zwycięzcą, wzięłam głęboki oddech, uśmiechnęłam się i ruszyłam przed siebie.
Kontrola bezpieczeństwa była dość szczegółowa – kilka dni wcześniej w Nowym Jorku miał miejsce atak terrorystyczny, więc trudno się dziwić – niemniej widok snajperów stojących z bronią na dachach, policja, helikoptery i cała ta policyjna otoczka sprawiały, że czuło się lekkie poddenerwowanie. A więc bramki, kontrola i oto już jestem w miasteczku maratońskim. Spoglądam na potężny Verrazano Bridge, z którego za kilka godzin wyruszę w kolejną z przygód swojego życia i – jak zwykle w podobnych sytuacjach – nie wierzę, że tam jestem. Ale, myślę sobie, przecież nie da się ukryć — jestem.
Przede mną 4 godziny czekania, jednak czas z ludźmi z Polska Running Team mija wyjątkowo szybko. Większość z nich biegnie w pierwszych dwóch falach, kilka osób w trzeciej, w ostatniej – tylko ja. Zostaję więc sama, siedząc na słomie i czuję spokój. Kontroluję czas, ale organizacja jest doskonała, trudno się zgubić, trudno coś pomylić. O 10:45 stawiam się przy wejściu „C”, swój dres wrzucam do kontenera na ubrania i idziemy już w kierunku startu. Po prawej widzę grupę ludzi robiących pompki i myślę o naszych Smashing Pąpkins, a do moich uszu docierają pierwsze dźwięki amerykańskiego hymnu. Atmosfera jest wzniosła. Po chwili słychać Franka Sinatrę i „New York, New York”, a speaker oznajmia, że oto startuje czwarta fala nowojorskiego maratonu…
***
Wieczór przed. Jestem Statuą Radości. Kilka miesięcy temu dostałam szansę na to, aby spełnić swoje marzenie i wystartować w maratonie w Nowym Jorku. Moment teoretycznie mało odpowiedni, bo wtedy nie bardzo mogłam nawet chodzić, ale od kiedy to w życiu rzeczy dzieją się w idealnych momentach? Wiadomo.
Mimo strachu, nie mogę się już doczekać tej przygody. Mogłam zrezygnować, ale nie chciałam. Chcę spróbować. Wydaje się, że trudno wyobrazić sobie bardziej odpowiednie miejsce na bieg dla kogoś w mojej sytuacji, niż Nowy Jork, gdzie na każdym kroku dostaje się tonę wsparcia niezależnie od wszystkiego — bez napięcia, bez oceniania, ot tak. Bo to jest moja przygoda, mój czas, moja nagroda. Niezależnie od wszystkiego.
Nie tak wyobrażałam sobie swój drugi maraton — w planach miałam być szybsza i szczuplejsza, a nie znacznie cięższa i znacznie wolniejsza… i jeszcze trochę siwa po ostatnich miesiącach. Dostałam strasznie po dupie i szczerze Wam powiem, że czas, w którym dotrę na metę (zakładam, że to się uda) jest naprawdę najmniejszym z moich zmartwień. Zrobię tyle, ile tego dnia dam radę. Zostawię na trasie serce. Będę biegła, a kiedy nie będę mogła biec, będę szła. Chcę zaznaczyć, że choć mój okres przygotowań był daleki od idealnego, to nie jestem nieprzygotowana. Zakładając że nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, jestem w stanie, w wolnym tempie, w zdrowiu pokonać tę trasę. A jeśli nawet się nie uda, to i tak będę szczęśliwa, że spróbowałam.
***
Nagle czuję, jak zaczepia mnie ktoś stojący z tyłu. Niewiarygodne – Ania. Szukałam jej w miasteczku, Ania poleciała do Nowego Jorku po chorobie. Ściskamy się serdecznie i ruszamy. Biegniemy pod mostem, nie mamy więc tych niezwykłych widoków, które widać na większości zdjęć z Nowego Jorku, ale chyba kompletnie nam to nie przeszkadza. Na moście jest dość cicho, co nietypowe podczas tego maratonu. Dopinguje nas tylko policja i ochrona medyczna, ale… potrafią, oni naprawdę to potrafią! Co ciekawe – jest chłodno i pada. Miało być słońce i 18 stopni, których bałam się gorzej, niż dystansu. Widać głównie mgłę, kapie deszcz.
Po kilku kilometrach Ania sygnalizuje kłopoty, cóż, jest po chorobie, musi iść. Jakiś czas idziemy razem, ale w okolicach 10km muszę choć zacząć truchtać, bo znam swoje nogi – wiem, że jeśli nie będę biegła, zaczną się skurcze i problemy – nie jestem w takiej formie, by móc robić na trasie co chcę, wiem, że muszę uważać. Truchtam bardzo wolno, tak, abyśmy nie traciły się z oczu. Mimo to, w pewnym momencie oglądam się za siebie i nie widzę Ani. Staję i czekam, ale nie widzę, zaczynam się więc denerwować. Kolejnych kilkaset metrów trochę truchtam, trochę staję, oglądając się za siebie. Nie wiem, czy nie zauważyłam, kiedy pobiegła dalej, czy jest gdzieś z tyłu, zaczynam więc biec dalej.
Kilka kolejnych kilometrów upływa mi na zastanawianiu się, gdzie jest Ania i czy wszystko u niej w porządku. W końcu wpadam na pomysł, że skoro i tak nie biegnę na czas, to włączę telefon i poproszę znajomych o pomoc. Piszę więc do Oli z prośbą o sprawdzenie, gdzie jest Ania, czy na trasie i kiedy dostaję informację zwrotną, że daje radę, jestem już spokojniejsza i mogę biec dalej. Biegnę więc…
Powoli zaczynam cieszyć się, że tam jestem. Z obu stron dopingują nas setki kibiców, ludzie tańczą, grają na różnych instrumentach. Przed kościołami stoją zespoły śpiewające pieśni gospel. Czasem staję i po prostu jestem, chłonę. Wiele razy zastanawiam się, czy nagrywać filmy i robić zdjęcia, ale świadomie z tego rezygnuję. Wiem już, że nie będzie z tego fantastycznej wideo-relacji, ale postanawiam tam być. Chcę zapamiętać jak najwięcej. Niepełnosprawni. Słabi. Mocni. Na wózkach. Chudzi. Grubi. Starzy. Młodzi. Wszyscy.
***
W okolicach połowy trasy jestem już cała mokra, ale biegnę. Wolno, ale pewnie. Przed mostem Pułaskiego przebiegam przez polską strefę kibicowania — podbiega do mnie Artur, pytając jak idzie, potem Piotek Cypryański, którego wtedy nie poznałam, krzyczący: ej, ja Cię znam! Jest dobrze, jest uśmiech, biegnę. Biegnę sercem, bo przecież nie tymi nie do końca wytrenowanymi nogami? Zastanawiam się już, gdzie są moje dziewczyny. Chwilę za mostem…
…słyszę wrzask! ANIAAAA, ANIAAAAA! Podbiegam do Małgosi, Marty i Asi, staję, wymieniamy kilka słów, przytulamy się, robimy zdjęcie… biorę łyka herbaty i biegnę dalej. Przez chwilę towarzyszy mi Asia, która nie może zrozumieć, jak można uśmiechać się na 14-tej mili. No, można… to przecież Nowy Jork! Jak mogłabym się nie uśmiechać?
I wtedy wybiegam na Pierwszą Aleję na Manhattanie.
Tam każdy jest jak The Rolling Stones na Wembley. Jesteś gwiazdą. Jesteś jedyny. Świat jest tam dla Ciebie. 1st Avenue to długa prosta z równie długim podbiegiem. To centrum Manhattanu, gdzie wszyscy kibice przyszli właśnie dla Ciebie. To właśnie tam staję na dłużej po raz pierwszy. Ludzie krzyczą, grają, dopingują. Stoję i obracam się, bo chcę to zapamiętać, chcę uwierzyć, że tam jestem i chłonąć. Na ekranie widzę napis „Congratulations, Runners”, dookoła tłum ludzi, który wie, że dam radę. I wolontariusz, który widzi, że jestem cała przemoczona i zmęczona, uśmiecha się do mnie serdecznie, krzycząc: Yeeeessss!!! Got that look!!, a ja zanoszę się śmiechem.
Od dawna nie myślę już o tym, czy się uda, tylko o tym, jak jest cudownie… Nieustannie wyobrażam sobie, jak wbiegam do Central Parku. Obiecałam sama sobie, że wtedy właśnie wrzucę na swojego bloga zdjęcie, że to już, że tam jestem i że teraz choćby na kolanach…
***
W okolicach 30-go kilometra grzęznę w kubeczkach rzuconych pod nogi przez biegaczy. Ślizgam się na nich. Nieustannie pada, mamy więc na ziemi maź i swoisty taniec na lodzie. Lecę dalej. Przez kolejny most przebiegam w towarzystwie czterech policjantek… pytam, czy to już ostatni? Bieg mostami nie jest prosty, zawsze jest pod górkę, no i wiatr. W odpowiedzi słyszę, że niestety nie, ale ten był najgorszy, teraz będzie już z górki. I tak wbiegam na Bronx, mój ulubiony odcinek trasy.
Jest mgła, pogoda nie sprzyja kibicowaniu, a widoki nie są tak powalające, jak mogłyby być. Jednak co kilkanaście metrów znajduje się kolejna stacja kibicowania – w większości dobiega z nich prawdziwy, amerykański rap. To tam tańczę przez chwilę z policjantem, choć rany, przecież ja nie umiem się ruszać tak, jak oni, ale – myślę sobie – co mi tam?
Biegnę dalej i wtedy dostrzegam dwie osoby z transparentami „LAST DAMN BRIDGE” i „GO, RANDOM STRANGER, GO!”. Śmieję się, przybijam piątki i biegnę. Nie wiem, ile kilometrów do końca, mam zegarek, ale jakoś nie zwracam na niego uwagi. Jest tak, jak chciałam. Po prostu wyszłam pobiegać, bo to kocham. Po prostu tam jestem. Za niczym nie gonię, o nic nie walczę, mogę robić, co chcę.
I wtedy zauważam, że zaczynamy zbliżać się do Central Parku. Ten odcinek dłuży się niemiłosiernie, bo czekam już na ten moment, o którym marzyłam, czyli chwilę, kiedy wbiegnę do parku. Kiedy to w końcu następuje, mam ochotę zacząć wrzeszczeć z radości. Zgodnie z tym, co sobie wymyśliłam, wrzucam na bloga zdjęcie. Tam też staję i rozglądam się dookoła, próbując uwierzyć. Dokucza mi niemożliwie żołądek, co też zmusza mnie do chodu co chwilę, ale to też jest mi obojętne, bo tam jestem. Podbieg, zbieg, podbieg, zbieg… I tak cały czas, tutaj boli już bardziej, niż wcześniej.
***
Kiedy włączam telefon, wyskakują mi wszystkie powiadomienia. Widzę, jak tłum ludzi śledzi kropkę o inicjałach AK, poruszającą się wolno w kierunku mety. Wiem, że zostały już ok. 2 kilometry, jak zwykle pod koniec biegu zaczynam czuć wzruszenie za wcześnie, przez co trudniej mi się oddycha, więc usiłuję się czymś zająć. Wyjmuję flagę, układam ją sobie w dłoniach, tak, aby w odpowiednim momencie móc szybko ją rozłożyć. Trochę idę, trochę truchtam, trochę stoję, trochę łkam.
Jest ciemno, tak bardzo bałam się, że będzie ciemno, kiedy dobiegnę. Wyobrażałam sobie, że będzie pusto i smutno. Nic z tego. Widzę znak – zostało 800m i myślę: Boże, jak to, to naprawdę już koniec? Truchtam spokojnie dalej, 400m… przypominam sobie jak chłopaki mówili mi przed finiszem w Warszawie, że to długość jednej bieżni na Agrykoli. Myślę o ludziach, którzy siedzą teraz przy komputerach i telefonach i czekają, aż znajdę się na mecie. Zastanawiam się, kiedy to minęło? I kiedy przyjadę znów?
Zostało 200m, widzę już przed sobą metę. Widzę światła, a z obu stron słyszę kibiców. Wyciągam flagę i rozkładam ją nad głową. Zwalniam, bo chcę zapamiętać. Myślę sobie, Anna, MUSISZ to zapamiętać, tak, żebyś mogła przeżyć to znów. Tu światła, tu zegary pokazujące czas… Naprawdę, tam jesteś Elvisem. To to miejsce, które oglądałam milion razy na youtube. Teraz tu jestem i to jest mój czas. Ostatnie 100m. Flaga. Zrobiłam to, JESTEM!!!
Schowałam twarz w dłoniach i płakałam, a z tego snu wybudziła mnie wolontariuszka wieszająca mi na szyi medal. Przytuliła mnie, a z głośników dobiegały gratulacje i słowa: jesteś NEW YORK CITY MARATHONER. Niezależnie od wszystkiego. Jesteś, Anna, jesteś i nikt nigdy Ci tego nie odbierze.
Idę aż do miejsca spokań, family reunion, ok. 1,5km. Zakładam legendarne nowojorskie ponczo i umieram z dumy. Jest moje, zapracowałam. Tusz spływa mi z rzęs, trzymam mocno swój medal, usiłuję uśmiechnąć się do zdjęcia. Kocham życie. Kocham moich ludzi. Kocham siebie za to, że wystarczyło mi odwagi, kiedy nic nie szło po mojej myśli.
Jestem Statuą Radości. A samoloty startują przecież pod wiatr.
Statuo Radości, jak przypomnę sobie jaką drogę przeczlapalaś, ile razy upadalaś i powstawalaś by tą statuą zostać to mam wrażenie, że dla Ciebie ta droga do maratonu była o wiele dłuższa niż on sam. Dziękuję za te łzy i emocje, których nigdy nie będzie dane mi przeżyć, za wiarę w lepsze jutro. Gratuluję, jestem z Tobą zawsze ????❤
łzy płyną mi po policzkach.…jesteś WSPANIAŁA !
gratuluję Ci z całego serca, zapracowałaś na to, cieszę się razem z Tobą
wszystkiego co najlepsze, kochana !
Mega gratulacje ????????????????????
Aniu jesteś super
Czytałam i się prawie poplakalam
Bądź zawsze taka jaka jesteś
Życzę Ci dużo dużo zdrówka ☺
Super relacja i przeżycia!!!
Nie mogłam się oderwać!!
Jeszcze raz gratulacje!
Aniu, super relacja! Na nowo odżył we mnie te emocje, kiedy nie mogłam oderwać się od telefonu przez ten cały czas. Cieszę się, że dane jest mi Ciebie znać, nieważne, że jak na razie jedynie wirtualnie, ja czuję, jakbym znała Cię od lat w realu. Bo jesteś mega naturalna i dzielisz się tym z innymi. Tak, pięknie jest móc spełniać swoje Wielkie Marzenie!
Mega wzruszenie! Ogromne gratulacje:)
Bardzo dziękuję za podzielenie sie wrazeniami 🙂 Wielkie gratulacje!