Obudziłam się w środku nocy przestraszona. Byłam na wysokości 3600m n.p.m., na której wcześniej, pomimo tradycyjnych objawów związanych z nagłym, tak drastycznym wzrostem wysokości, czułam się dobrze. Poziom tlenu we krwi zazwyczaj w okolicach 90%, czyli bardzo dobrze, spokojna, delikatna aklimatyzacja – wszystko zgodnie z instrukcjami, których przed wyjazdem przeczytałam setki i poradami osób, które już tam były.
***
Nie mogłam oddychać. To znaczy… oddychałam szybko, ale nie czułam, żebym oddychała. Jakbym nie mogła nabrać powietrza. Wstałam, a podłoga pode mną pływała. Przestraszyłam się, ale myślałam trzeźwo – ubrać się, zejść na dół, jechać do szpitala, mam nadzieję, że zdążę.
Pracownicy hotelu, którzy spali na dole, zaczęli biegać w popłochu. Nie musiałam nic mówić, szybko wezwali taxówkę. Ktoś próbował nieudolnie podać mi tlen, ale był to jakiś podręczny, niedziałający zestaw, podającemu trzęsły się ręce, mnie zresztą też. Wtedy poczułam największy możliwy strach po raz pierwszy.
Chciałam płakać, ale łapiąc kolejne oddechy starałam się myśleć trzeźwo. Poprosiłam, aby poinformowali o tym, co się dzieje Marka – biegacza z kategorii 333km. Nie wiedziałam, co się ze mną stanie, chciałam, aby ktoś chociaż wiedział, gdzie mnie szukać. Do taxówki prowadził mnie już Mark. Przed nami było 2,5km drogi – to znaczy…podobno od szpitala dzieliła nas właśnie taka odległość, ale przysięgam, że jeśli to prawda, było to najdłuższe 2,5km w moim życiu, mimo że kierowca jechał jak szalony.
Wdech-wydech-wdech-wydech-wdech-wydech, tak bardzo chciałam poczuć, jak swobodnie oddycham, jak do mojego organizmu dostaje się tlen, ale nie mogłam. Oddychałam szybko, miałam całkowicie wyschnięte gardło i nie mogłam już mówić. Droga dłużyła się niemiłosiernie, było ciemno, bałam się i myślałam już tylko o tym, kiedy stracę przytomność.
***
Wielkie, drewniane, zamknięte drzwi. Siedziałam, Mark oraz jeden z trzech Hindusów podtrzymywali mnie, a pielęgniarka delikatnie pukała do drzwi, za którymi spał lekarz. Nie miała prawa ich otworzyć. Pukała znów, a kiedy odpowiadała nam cisza, rozkładała ręce w geście bezradności. Między kolejnymi oddechami wyduszałam z siebie kolejne „please…” i przewracałam się, nadal jak szalona walcząc o oddech.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że umrę. Na tej wysokości, takie objawy, to musiała być choroba wysokościowa, a nic nie zapowiadało nadchodzącej pomocy.
Patrzyłam na wielkie drzwi i odpłynęłam w myślach. Zapomniałam o tym, że nie mogę oddychać i zastanawiałam się, czy to już? Czy to właśnie tak wygląda? Ileś lat, ludzie, stresy, różne historie, kłótnie, radości i nagle… już? Myślałam o mamie. Jak przeżyje to, że pojechałam do Indii i umarłam gdzieś na końcu świata, bo lekarz spał, a pielęgniarka nie miała prawa go obudzić. Pamiętam, że wtedy przestałam się bać, myślałam tylko… naprawdę, to już? Tu? Teraz? Właśnie tak?
***
Od Marka dowiedziałam się później, że lekarz najpierw zmierzył mi poziom tlenu we krwi, a ten wynosił 100%. Za dużo. Oddychałam tak szybko, że doszło do hiperwentylacji. Były trzy możliwości: alkohol (nie piłam), reakcja alergiczna na ugryzienia (miałam na rękach bardzo widoczne ślady po ugryzieniach pluskw i pająków podczas trekkingu), albo… atak paniki.
***
Było jeszcze ciemno. Leżałam pośród ludzi z maskami tlenowymi i próbowałam zrozumieć, co się stało. Obok mnie siedział pracownik hotelu, który słabo mówił po angielsku. Kiedy zauważył, że się przebudziłam, stanął nade mną i cicho powtarzał: „oddychaj, spokojnie oddychaj. Kiedy się uspokoisz, wszystko będzie dobrze”. Kiwnęłam głową.
***
Czułam się jak sparaliżowana. Leżałam bez ruchu, łzy ciekły mi po policzkach. Nadal nie do końca rozumiałam, co się właściwie stało, ale miałam już zgodę na wszystko. Przypominałam sobie swój strach, sceny pod drzwiami śpiącego lekarza i nic już nie budziło mojego sprzeciwu. Ani to, że w szpitalu nikt nie mówił po angielsku, ani to, że o 5 rano jeden z pacjentów ot tak wyjął sobie rurki z tlenem z nosa i wyszedł ze szpitala, ani spacerujące po sali psy, naprawdę nic.
Kiedy przycisnęłam guzik spuszczający wodę w toalecie, nagle gdzieś z tyłu wyleciała woda, w której znalazłam się po kostki. Stałam, patrzyłam na moje stopy w wodzie, mokre skarpetki i nie miałam już nawet nic przeciwko.
Co mogłam zrobić? Byłam na drugim końcu świata, z daleka od cywilizacji i wszystkiego, co znam. Cicho wyszłam, wdrapałam się na łóżko. Pogodzona ze światem poszłam spać.
***
Rano w szpitalu pojawił się poważny pan profesor, który wyjaśnił mi, że kiedy śpimy na dużej wysokości, oddech często zatrzymuje się nawet na 40 sekund. Nie dostarczamy więc w tym czasie tlenu, mózg wariuje i następuje wyrzut adrenaliny, a w następstwie najprawdziwszy atak paniki. 20% przypadków hospitalizacji na wysokości to właśnie ataki paniki.
Nie mogłam w to uwierzyć — wyjaśnienie wydało mi się zbyt banalne wobec tego, co czułam w nocy. Wtedy dodał, że odczucie, którym miałam, w niczym nie ustępuje temu, które mogłabym mieć, gdyby realnie brakowało mi tlenu. Naprawdę myślałam, że umieram. Mój strach był naprawdę. Emocje. Myśli o mamie. O tym, że to już.
***
Najcenniejsze jednak było to, co później, kiedy już przestałam się bać.
Naprawdę była też cisza i niewiarygodny spokój, kiedy pierwszy strach przed nieznanym ustąpił.
Aniu.…
Matko Boska, ale miałaś przeżycia.…
Ale za to jaki teraz punkt odniesienia:)