“Even the darkest night will end and the sun will rise.” – Victor Hugo
Na dłuższy czas się odłączyłam. Pamiętam, jak beznamiętnie oglądałam kolejne zdjęcia i internetowe mądrości na temat motywacji i za każdym razem mniej chciało mi się cokolwiek z nich brać. Trudno było znaleźć coś, co naprawdę byłoby mi bliskie, a problemy dotyczące przeziębienia i tygodniowej przerwy w treningu biegowym były mi tak dalekie, że sama się dziwiłam, jak też mogło się to stać? Ale mogło i stało się, po prostu.
Mówią, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a cierpienie też ma swój sens. Nie wiem, w ciągu roku nie znalazłam w tej kwestii żadnej odpowiedzi. Niektórym wydarzeniom, takim jak nieodwracalna strata, nadać sensu nie sposób, bo go nie ma, koniec, kropka, innym można, ale czy to jest konieczne? Jedyne, co uważam za pewne, to że cierpienie wcale nie uszlachetnia, natomiast w pewnym momencie już bardzo męczy. Nie ma w tym bólu, przepraszam, ale nie ma tam nic szlachetnego.
Ale owszem, i cierpienie może mieć jasną stronę. Na przykład ten moment, kiedy dochodzi się do ściany i z bezradności zaczyna rozglądać się dookoła, szukając kogoś, kto zrozumie. Dla kogoś, kto zawsze radzi sobie ze wszystkim sam, to nowość. Ja dzieliłam się z ludźmi tym, czym chciałam i tym, co nie było dla mnie naprawdę trudne, najważniejsze rzeczy zawsze zostawały dla mnie samej. Właśnie – samej. Potrzebowałam pomocnej dłoni. Pojawiło się ich przynajmniej kilka takich, które chciały pomóc doraźnie. W tym jedna szczególna. Zupełnie niedoraźna. Za to zupełnie szczególna.
Długo czułam się winna, że nie czuję się dobrze oraz czułam się zobowiązana w końcu zaakceptować rzeczywistość, bo wszyscy dookoła o akceptacji, wszyscy mądrzy też. No, ale jak to zrobić, przecież to nie jest tak, że człowiek sobie mówi „OK, jutro poniedziałek, od jutra akceptuję wszystko, co się stało i idę dalej”. Nie wszystko można zaplanować metodą SMART, wpisać w tabelkę i realizować, nie każdy cel można osiągnąć wtedy, kiedy chcemy i tak, jak chcemy.
Jednego dnia budziłam się z myślą, że jest dobrze i wiarą, drugiego ze smutkiem i żalem. Uznałam, że tak jest dobrze – skoro tak jest, to znaczy, że tak właśnie teraz musi być i nie ma sensu kopać się z koniem. Fajnie byłoby móc napisac super-pozytywną wiadomość do moich czytelników, ale lepiej, gdyby była ona prawdziwa, więc czekałam, a moja pomocna dłoń czekała razem ze mną. Bo tak, fajnie jest móc podzielić się czymś dobrym, ale jeszcze fajniej jest móc, w końcu, otworzyć przed kimś serce — drugi człowiek, jego emocje i myśli, jego historia – oto zupełnie nowa przestrzeń do życia. Piękniejsza, niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić.
Jeśli czegoś się nauczyłam to właśnie tego, że akceptacja to droga. Nie przychodzi z dnia na dzień dlatego, że ja sobie życzę, albo dlatego, że życzy sobie tego ktoś inny, bo mu z tym, co się dzieje, niewygodnie. Wymaga słuchania siebie, co często bywa mało komfortowe, refleksji, wyciągania wniosków. Jeśli ma przyjść i jeśli ma być zaproszeniem do czegoś nowego, do zmiany, to jest to rodzaj pracy, nie bezrefleksyjnego przyjęcia pewnego faktu i wzruszenia ramionami.
Akceptacja to dopiero wstęp do budowania nowego. A budowanie to naprawdę żmudna praca, pełna wzlotów i upadków. Czasem trudno znaleźć we wszystkim sens, ale dziś myślę o tym tak: wierzyć, uczyć się, a idąc przez piekło, zgodnie z radą Winsona Churchilla, nie przestawać iść. Życie codziennie może nas jeszcze zaskoczyć, a w końcu gdzieś w ciemności pojawi się promień słońca zwiastujący dzień.
Aniu, mam poczucie dużego podobieństwa między nami. Podobnie jak Ty, jednego dnia podnoszę się, jestem gotowa “przenosić góry”, a innego nie mam siły żyć. Wciąż szukam dróg i sposobów na lepsze życie. Teoretycznie jestem świetnie przygotowana, bo przecież “potęga podświadomości” to podstawa, a w praktyce codzienność mnie przytłacza. Aniu, dziękuję, że wracasz do pisania, dziękuję za to, że nie kreujesz się na idealną. Życzę i Tobie, i sobie sił.
Powinnaś mieć przydomek “PRAWDA”
Za to chciałam Ci podziękować, za tą prawdę w Tobie.