Odkąd pamiętam lubiłam być odpowiedzialna. Jeszcze kiedy byłam dzieckiem, nauczycielki wychodząc z sali na chwilę, prosiły o to, żebym pilnowała porządku. Nie czułam się z tym zbyt dobrze, bo z oczywistych przyczyn sytuacja generowała napięcie między grupą, a mną, ale też zawsze lubiłam być odpowiedzialna, dbać o innych i w jakiś sposób ich prowadzić. Tego zaczęłam się uczyć bardzo szybko.
Kiedy ileś lat później zachorowała moja mama, musiałam przejść szybki kurs jeszcze szybszego dorastania do rzeczy, na które człowiek w tym wieku nie jest gotowy i zadbać – tak dobrze, jak tylko umiałam. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale byłam wtedy 16-to letnią dziewczyną, która niewiele rozumiała, a która musiała – w pewnym sensie – wziąć odpowiedzialność za dorosłego człowieka, czyli odwrócić sytuację, która jest naturalna z punktu widzenia dorastania, relacji matka-córka i tak dalej.
Jak to mówią — wzięłam to na klatę, bo i cóż innego mogłam zrobić. Ponoć nie zsyłają nam z góry więcej, niż nasze ramiona są w stanie unieść — ja jednak szczerze powątpiewam w tę teorię. Możesz znieść wszystko, w porządku, ale cena, którą za to płacisz, to już zupełnie inna sprawa.
***
Ta sama zasada dotyczyła mojego wyglądu, otyłości, odchudzania, wszystkiego, co było związane z moim ciałem. Nigdy nie szukałam wymówek. Mogłam ważyć 120kg, ale nie usłyszelibyście ode mnie, że to grube kości, czy inny cud. Zawsze mówiłam, że od powietrza się nie tyje, a odchudzanie to czysta matematyka. Proste. Trzeba brać za siebie odpowiedzialność, więc brałam.
Im byłam starsza, tym silniejsze było we mnie przekonanie, że to my odpowiadamy za siebie, za to co się dzieje z nami, naszym ciałem. Że jeśli tylko chcesz, to możesz. Kiedy coś mi nie wychodziło, szukałam błędu w swoim postępowaniu, zastanawiając się co mogę zrobić inaczej, lepiej, tak, aby osiągnąć założony cel. W każdej dziedzinie życia.
Lubię nad sobą pracować, mam świadomość, że to zadanie na zawsze. Nie liczę na szybkie recepty na sukces, ani tabletki cud – we wszystkim, co robię, liczy się cel, ale równie mocno liczy się sam proces. Tyle razy pisałam w kontekście odchudzania – że jeśli istnieje taka potrzeba, to warto to zrobić, ale w tym czasie nie zapominać też o tym, żeby żyć. Że jest życie poza mierzeniem i ważeniem i jeśli ktoś naprawdę otyły ma osiągnąć sukces, to żyć musi – inaczej polegnie.
Ja wyobrażam sobie, że to jest trochę tak, jakbyście zmierzając do jakiegoś celu przestali nagle oddychać. Liczy się tylko to, że idziecie. Pewnie i mocno przed siebie – tam zza horyzontu wygląda już Wasz cel. Ale co się stanie, jeśli zapomnicie oddychać?
***
Wracając jednak do odpowiedzialności – brałam pełną odpowiedzialność za swoje kilogramy, związany z nimi (lub nie) stan zdrowia i czułam się z tym dość komfortowo. Jakżeby inaczej – w końcu to jest coś, co znam. Po kilku miesiącach od powrotu do treningów i trzymania dziennego limitu kalorii, nie chudłam nic, a wręcz przeciwnie – tyłam, nadal szukałam błędu w sobie. Do zwariowania. Do momentu, w którym liczyłam każdy zjedzony kęs czegokolwiek, a efektów nadal nie było. Któregoś dnia trener na siłowni powiedział: Ania, idź się zbadaj. To jest niemożliwe, gdyby Twój organizm działał poprawnie, byłabyś już dawno szczupła. Gdybym Cię nie znał myślałbym, że może coś ściemniasz. Ale znam Cię – idź to zbadać.
Nie było mi po drodze. Wojtek co tydzień pytał, czy byłam u lekarza, a ja co tydzień odpowiadałam, że nie mam czasu. Nie chciałam wierzyć, że może coś mi jest, bo uważałam, że wszystko jest w moich rękach. Pod każdym artykułem o otyłości czytam komentarze ludzi, którzy śmieją się z chorób, hehe, genetyka i hormony, hehe. Chyba nie chciałam dołączyć do grona tych, z których się śmieją. Tyle już się ze mnie śmiano, i co, znowu? Tak dobrze mi już szło. Dołączyć do tych, którzy szukają wymówek? Ja nie szukam. Ja przecież biorę to na klatę. Ja działam.
***
Nie będę zagłębiać się w szczegóły (i proszę, aby o te szczegóły nie pytać), ale zajęło mi to dobrych kilka miesięcy. Po nitce docieraliśmy do kłębka – bo skoro już postanowiłam dowiedzieć się, co się ze mną dzieje, to nie ustawałam w szukaniu. Potrzebna była solidna dawka wytrwałości.
Po kilku miesiącach pewien mądry lekarz, do którego trafiłam już na koniec tej przygody, przekazywał mi trudne dla mnie wiadomości. „Wiem, że przyszła Pani do mnie z czymś innym, ale myślę, że musimy zacząć od…”. I dopiero to określił jako przyczynę moich problemów z utrzymaniem wagi. Okazały się, w tej sytuacji, całkowicie normalne. Naturalne.
Choć sama waga wtedy zeszła na drugi, trzeci, czy dziesiąty plan, to chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że coś się stało i to nie jest moja wina. Że nie miałam na to wpływu. Moje ciało coś straciło, czegoś nie ma i to wpływa na jego funkcjonowanie. Także na to, jak tyje lub chudnie. Nagle coś znalazło się poza zakresem moich wpływów. Mój wewnętrzny głos, który zawsze ma wszystko pod kontrolą, miał zawroty głowy. Jak ktoś, kto ma problemy z błędnikiem.
***
Mam czasem wrażenie, że świat można by podzielić na tych, którzy biorą odpowiedzialność zawsze i za wszystko, nawet kiedy nie powinni, są siłaczami, którzy zniosą każdą przeciwność losu i przeciwstawią się każdej trudności oraz na tych, którzy niezależnie od tego, kto zawalił, zawsze będą szukać winy dookoła – nie w sobie. Zawsze będą mieć za grube kości, słabą pracę, bo dobrą mają tylko ci, którzy dostali po znajomości lub dzięki bogatym rodzicom i tak dalej… Ten tekst jest dla tych pierwszych.
To Wam chcę opowiedzieć jak to jest pierwszy raz poczuć, że TO NIE TWOJA WINA. Tak, jest nieswojo i naprawdę dziwnie. Nie można już sobie dalej dokładać, bo pojawia się współczucie dla ciała, które musi sobie radzić z czymś trudnym – zresztą jaki sens ma dokładanie, skoro już wiemy, że nie zadziała? Nagle trzeba przestać winić siebie, bo nie ma winy. Znika napięcie. Jest trochę pustki. Jest niezręcznie, bo chciałbyś wziąć coś na klatę, w końcu dobrze to umiesz. Ale czy umiesz odpuścić?
Oczywiście, i tu jest miejsce na odpowiedzialność, ale to już jest inny etap. Tutaj odpowiedzialność oznacza, że nawet jeśli pewnych rzeczy nie da się odwrócić, to można sobie pomóc, a nie siedzieć i czekać co przyniesie życie, w żaden sposób na nie nie wpływając. Mogłabym kupić gofra i wino, usiąść i płakać nad sobą, ale zamiast tego działam i wierzę, że dostanę za to swoją nagrodę. Ale nie czuję się już winna, a to sprawia, że moje serce waży mniej o jakąś tonę.
Czasami, kiedy leżę i myślę o tym wszystkim, przemyka mi przez myśl: TO NIE TWOJA WINA. I tak. Myślę tak pierwszy raz w życiu. I naprawdę czuję ulgę.
Ania Chciałabym Ci napisać, że jak Cię czytam to jakbym o sobie czytała. Też jestem “siłaczką-zmieniaczką” tak Cię czytam to bardziej siebie rozumiem. Z tym, że ja dopiero zaczynam pracować nad byciem odpowiedzialną za wszystko. Długi temat :(.
Z tych dobrych wiadomości to wiedz, że swoim pisaniem pomagasz mi nabierać wiatru w żagle. Po kilku latach wróciłam do biegania, moźe to za poważnie brzmi. Truchtania tak lepiej. Ale trzymam za siebie kciuki, i za Ciebie oczywiście za ten NY maraton.
kiedy dowiedziałam się, że moja tarczyca stanęła na amen ( poporodowe zapalenie tarczycy ) i z wynikiem TSH 95,8 (!!!) stanęłam przed endokrynologiem pomyślałam sobie…mam winowajcę !
niestety, lekarz oznajmij mi , że akurat tego hormonu organizm nie rozpoznaję czy jest naturalny czy syntetyczny, więc wszelkie moje jęki na temat tycia z powodu niedoczynności tarczycy okazały się zwykłym oszustwem i zwalaniem winy.…owszem mam zwolniony metabolizm, ale tyję z powodu złej diety i braku ruchu…
tyle, że ja jestem w tej grupie którą opisujesz jako ” jestem grubej kości”…ciągle szukam dla siebie głupich wymówek, sama siebie przekonuję, że mi dobrze z 3-cyfrową wagą, że mam 44 lata, urodziłam 3 dzieci, już nie jestem ” do spodobania” i takie tego typu bzdety !
brak mi siły i wytrwania w postanowieniach.…ot i tyle