Ktoś mnie zapytał ostatnio, co w życiu odłożyłam na później. Na ten moment, kiedy już będę wystarczająco dobra, wystarczająco pewna, że dam radę, no i oczywiście wystarczająco szczupła. Kiedy już nie będę musiała się niczego obawiać i pójdę, po prostu, jak po swoje. Kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że musiałam, w moim mniemaniu, na wszystko zasłużyć.
Nie jestem z tych, którzy wiele czasu spędzają żałując, ale pamiętam przynajmniej kilka takich historii. Na studiach wymyśliłam, na przykład, że chciałabym zostać pilotem wycieczek. Zadanie dość karkołomne, bo byłam bardzo zamknięta w sobie, wstydziłam się mówić przy ludziach, ale uznałam, że spróbuję i że to będzie forma przełamania się. Zaoszczędziłam pieniądze, zapisałam się na kurs, wszystko szło bardzo dobrze. Teoretyczny egzamin wewnętrzny zdałam bardzo dobrze – znałam geografię turystyczną na pamięć, historia, obsługa turystyczna, miałam to wszystko w małym palcu. Z praktycznym było gorzej, bo trzeba było mówić do dużej grupy ludzi, czego się bałam, ale ostatecznie również wyszłam z tego zadania zwycięsko.
Przed egzaminem państwowym jednak stchórzyłam. Wiadomo było, że jest trudny, ale mimo że miałam wiedzę, uznałam, że jeszcze się douczę i podejdę do niego, kiedy już będę pewna, że zdam. Do dziś nie mam licencji pilota. Dopiero kilka lat po fakcie, przeglądając stare notatki złapałam się za głowę myśląc: Rany, co ja narobiłam? Przecież umiałam to wszystko doskonale! Nie rozmyślam o tym za dużo, a niezdany egzamin nie śni mi się po nocach, ale pamiętać pamiętam – chcę wyciągać wnioski z własnych doświadczeń.
Bałam się wielu rzeczy. Wyjść biegać, czy na siłownię, bo może ktoś mnie wyśmieje. W sumie parę razy wyśmiał, ale dziś nie ma to już dla mnie znaczenia. Umówić się z chłopakiem, bo pewnie uzna, że nie jestem wystarczająco fajna, nie wspominając o tym, że za gruba. No, może tak pomyśleć, ale w tamtych czasach zupełnie nie przyszło mi do głowy, że i ja tutaj wybieram, a nie biorę to, co akurat ktoś zechce mi może dać. I że nie idę na przesłuchanie, ani okazanie, jestem człowiekiem z krwi i kości, dla jednego może nie do zniesienia, a dla drugiego najlepszym na świecie. I przecież to jest w porządku. W każdym razie uwierzyłam w to, że będę kochać i ktoś będzie kochać mnie wtedy, kiedy już będę szczupła.
W marcu 2015 pobiegłam swój pierwszy półmaraton. Pamiętam tę ekscytację, łzy i marzenie o maratonie, które wtedy wydawało mi się odległe o jeszcze przynajmniej rok, czy dwa. Mój kolega biegający ultramaratony przysłał mi wtedy gratulacje i rzucił: to co, teraz maraton? Odpowiedziałam, że nie, ponieważ maraton chcę pobiec dopiero wtedy, kiedy będę w stanie ukończyć go w czasie poniżej 4h. Filip zdziwił się wielce: A dlaczego? Skoro o tym marzysz, to bierz się za treningi i to zrób, a czas będziesz poprawiać później, po co czekać z marzeniami?
Przydał mi się taki kubeł zimnej wody na wystraszoną głowę. Zadzwoniłam do trenera, zapytać, czy uważa, że jesteśmy w stanie przygotować się do wrześniowego maratonu, odpowiedź brzmiała: tak. We wrześniu przeżyłam najpiękniejsze godziny swojego życia biegnąc i sekundy, przekraczając linię mety Maratonu Warszawskiego. A niecały rok później…
poleciałam w Himalaje. Te HIMALAJE. Wysokie, potężne góry, które znałam z książek i opowieści, o których długo myślałam, ale trudno nawet powiedzieć, że marzyłam, bo wydawało mi się, że nie dam im rady. Że może kiedyś, kiedy już będę szczupła i znacznie bardziej wysportowana. Że są dla innych. Nie planowałam tego — gdybym planowała, to pewnie na za 10 lat. Kiedy jednak Darek zapytał, czy zechciałabym wspierać go na trasie najcięższego ultramaratonu na świecie, po prostu nie mogłam odmówić. Śmieję się czasem, że w ten sprytny sposób los załatwił to za mnie.
Owszem, bałam się jak diabli, ale strach zmobilizował mnie do skupienia się na nauce, aby zminimalizować ryzyko problemów i przygotować się do wyjazdu. Przeczytałam wszystko, co się dało na temat aklimatyzacji na wysokości, chorób wysokościowych i radzenia sobie z nimi, rozmawiałam z trenerem i osobami, które znały mnie, wiedziały w jakiej jestem formie, aby upewnić się, że nie robię głupoty. Miałam tryliard obaw związanych z tym, że w indyjskim Leh czeka na mnie grupa ludzi, którzy przyjechali tam przebiec po 100, 200 i 300km, a ja nie będę w stanie w żaden sposób dotrzymać im kroku np. podczas trekkingu.
I w pewnym sensie miałam rację – bo tak, fizycznie nie mogę równać się z ludźmi, którzy robią rzeczy tak niezwykłe. Byłam przygotowana na to, że będę musiała dać z siebie wszystko. I dałam. Co dostałam w zamian? Zawsze – wsparcie i dobre słowo. Czasami – nawet brawa. Na zawsze – niezapomniane przeżycia. Łzy z wysiłku, szczęścia i bezsilności, kiedy pierwszy raz weszłam na wysokość 5300mnpm. Ja. Dziewczyna, która jeszcze niedawno nie dałaby rady podejść bez zadyszki pod niewielką górkę w Warszawie.
Gdybym poddała się strachowi, być może nie miałabym najpiękniejszych wspomnień z maratonu, a potem z Indii. Nie miałabym też poczucia siły i dumy, że się odważyłam i zrobiłam to. Bo zrobiłam, choć wielokrotnie potykając się w trakcie. Nie frunęłam jak inni przez góry – nie będę Wam opowiadać bajek. Szłam, raz szybciej, kiedy czułam się dobrze, raz wolniej, kiedy zaczął mnie boleć brzuch, czasem z braku tlenu tracąc oddech. To nie było pasmo sukcesów, nie przyszło łatwo, było jak cholera, uwierzcie, jak diabli pod górę. Ale stanęłam tam na dachu świata.
Dosłownie i w przenośni. Stałam na dachu świata odbierając medal za swój maratoński debiut i stałam na nim w Indiach, na wysokości 5400mnpm, rozglądając się dookoła i nadal do końca nie wierząc, że to zrobiłam. Tym ciałem, tymi nogami, tym sercem, tą głową. Ja.
Piszesz mi prosto w serce. Strach, a nie choroba, tyłść, strach to jest to co nas najbardziej ogranicza. Dziękuję!
Gratuluję, gratuluję! Pokonywanie własnych i tylko własnych obaw, smakuje jak prawdziwe zwycięstwo. I chodzi tu zarówno o te małe, jak i wielkie szczyty. Niesamowite dla mnie było i jest to, jak bardzo sportowe, czyli nie zawodowe sukcesy, wpływają na zwiększenie pewności siebie, jak dodają skrzydeł i przekładają się na pozostałe aspekty życia, na wszystko! Mam za sobą dwa takie, dość śmieszne teraz, epizody, które dały mi ogromnego kopa. Zjazd czarnym szlakiem na nartach (dłuuuga opowieść) i …przejazd na rollercoasterze:)
A ostatnio wzięłam udział w pierwszych zawodach rowerowych. I to nic, że zajęłam 93 miejsce na 111:) Ale pomachałam do wszystkich dzieci kibicujących na trasie, odpowiedziałam uśmiechem wszystkim starszym osobom, obserwującym ze swoich wiejskich podwórek nasze zmagania i wzruszyłam się na ostatniej prostej. Te małe kroki są takie ważne, bo zmniejszają strach o 100 %:)