W podstawówce zawsze przynosiłam do domu świadectwo z czerwonym paskiem, a z powodu doskonałych wyników w nauce nie kończyłam drugiej klasy. Zdałam egzamin i od razu przeniesiono mnie do klasy trzeciej. Walczyłam do upadłego o każdą ocenę, z każdego przedmiotu, nawet jeżeli zupełnie mnie nie interesował. W szóstej klasie z dumą pokazałam ojcu świadectwo ze średnią 5,4 i usłyszałam: a czemu nie 5,5?
Ten moment bardzo utkwił mi w pamięci. Wiedziałam już, że walczyć muszę cały czas, ale nie ma granicy, nie ma limitu, nie ma miejsca, w którym ktoś będzie ze mnie zadowolony. O tym, że to ja powinnam odczuwać satysfakcję ze swoich sukcesów wtedy nie wiedziałam. Nikt mi nie powiedział też, że sukces to nie tylko osiągnięcie założonego celu, ale i wysiłek, który w to wkładam.
Przez paręnaście lat nieustannie stawiałam więc sobie ambitne cele i oddawałam się całkowicie dążeniu do nich. Serio, oddawałam im serce, rozum i duszę myśląc, że kiedy osiągnę to, czy to, to na pewno będę szczęśliwa. Byle wytrwać do tego momentu i już będzie dobrze. Cele były odległe, ale łączyło je jedno — w czasie ich realizacji kompletnie zapominałam o tym, by… żyć.
I wtedy wymyśliłam sobie to zmienianie. Wiedziałam, że nie zdziałam wiele w tydzień, ani miesiąc, więc powinnam przygotować się na dłuższą pracę. Paradoksalnie, to –raczej beznadziejne- położenie, z którego startowałam, okazało się zbawienne. Nie było możliwości, żebym zrobiła coś szybko, na negatywnej emocji, czy chwilowym wkurzeniu. Przyszedł czas, aby pogodzić się ze sobą taką jaką byłam w tamtym momencie i pracować, pracować, pracować, mając świadomość wszelkich trudności i ograniczeń.
Większość trenerów na szkoleniach pewnie uznałaby mój przypadek za beznadziejny. Zero konkretnego planu. Zero konkretnych liczb, wymarzonej wagi, terminu, w którym chciałabym to osiągnąć. W głowie tylko wiecznie ten obrazek z biegu. Wiecie. Ja smukła, sprawna. Biegnę. Tyle jeśli chodzi o mój plan w tamtym momencie – no, niewiele.
W zmienianiu pojawiło się bieganie. Już nie tylko w mojej wyobraźni, ale realnie, fizycznie. Zaczęłam biegać, dreptać, truchtać, nazwijcie to jak chcecie. Ciężko mi nawet znaleźć odpowiednie słowa, aby opisać jak trudne to było zadanie. Mając świadomość mojego braku predyspozycji do tego sportu, uczyłam się cieszyć małymi sukcesami. Kolejnych kilkaset metrów, brak bólu po bieganiu — takie rzeczy, o których większość z moich biegających znajomych nie musiała nawet myśleć.
W bieganiu pojawił się Piotrek, mój trener, który miał sprawić, że będę robiła postępy, unikając zbędnych kontuzji. Człowiek z dużymi sportowymi sukcesami, biegający tak szybko, że nie mogę sobie nawet tego wyobrazić, zdecydował się podjąć tego wyzwania, a kiedy pytałam czy nie frustruje go rozpisywanie treningów w „moim tempie”, odpowiadał, że to tylko liczby (!). Nie mogłam uwierzyć… Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu się uspokoiłam. Powoli zaczęłam robić postępy, a sport w dużej mierze zawładnął moim życiem.
Zawładnął moim życiem i nauczył mnie wszystkiego, dzięki czemu dzisiaj się uśmiecham. Przez jakiś czas treningi były dla mnie nieprzyjemne, bardzo trudne. Robiłam je, bo jestem obowiązkowa, zawsze byłam kujonem, więc i treningi robiłam tak, jak rozpisał trener. Po pewnym czasie Piotrek zauważył, że chyba mi za ciężko i na chwilę zwolniliśmy. Wtedy coś przestawiło mi się w głowie. Przestałam je traktować jako mus, zaczęłam z tego czasu czerpać przyjemność. Uczyłam się cierpliwości, wytrwałości, nie poddawania się. Wytrzymałości na ból. Przestałam się spinać i cieszyłam się kilometrami.
To nie oznacza, że rozsiadłam się wygodnie w strefie komfortu – tylko ja wiem jak daleko od niej jestem każdego dnia. Kiedy uda mi się zrealizować plan podczas biegu, umieram ze szczęścia i dumy. Ale kiedy mi się nie uda, nie besztam się już za to. Przyznaję się. Nie besztam się za to, że coś mi się nie udało tak, jak planowałam. Nie dlatego, że jestem słaba. Jestem cholernie silna. Nie dlatego, że nie jestem ambitna. Jestem cholernie ambitna i ciągle chcę więcej.
Nie besztam się, bo jestem w drodze. Wiem, że daję z siebie wszystko, a czasem więcej, niż mam i doceniam się za ten wysiłek. Jedyne czego bym sobie nie wybaczyła, to rezygnacja, brak zaangażowania i wysiłku. Wtedy rzeczywiście nieosiągnięty cel byłby dla mnie porażką.
Zaczęło się od sportu, a przeniosło na inne dziedziny życia.
Delektuję się każdym krokiem na drodze. Nie chcę mieć średniej 5,5.
Dałaś sobie Aniu prawo do popełniania błędów. Myslę, że to bardzo ważne i stanowi o sukcesie dalszych działań. Znam to z autopsji. Mi sie udało, Tobie na pewno sie uda. Powodzenia Aneczko 🙂