Pierwszy tekst o trudnościach pisałam będąc w dobrej formie, w dobrym nastroju i jedynie wspominając gorsze chwile z ostatnich miesięcy. Tym razem jest inaczej, bo dotknął mnie największy kryzys jaki zanotowałam w ciągu ostatnich dwóch lat, a tekst piszę dopiero z niego wychodząc.
Zawsze mówię, że jestem projektowa. Do większości rzeczy, które robię, podchodzę jak do projektu. Jak do pracy. A skoro tak, to najpierw odpowiednio planuję, przygotowuję się, wykonuję. Potem podsumowuję etap, wyciągam wnioski, jadę dalej. Część czytających na pewno już uśmiecha się pod nosem, inni może parsknęli całkiem głośno, domyślając się ciągu dalszego. Sama bym się pewnie śmiała, gdyby nie fakt, że jednak nie mogę. Bo tak. Wiem, że to naiwne. Nie wszystko w życiu można zaplanować.
I tak runął mój plan, typowy cykl, według którego funkcjonowałam. Po maratonie złapałam kontuzję, która wyłączyła mnie z biegania. Właśnie mija miesiąc, a przede mną jeszcze może dwa tygodnie, może kolejny miesiąc pauzowania. Na początku ból był taki, że nie mogłam robić właściwie nic, co wymagałoby obciążania stopy, czyli ani chodzenia, ani bieżni, ani orbitreka, może rowerek, ale i tu musiałam uważać. W moim wypadku brak ruchu oznacza natychmiastowo przybywające kilogramy.
Potem wyjechałam w dość długą delegację i już drugiego dnia z domu nadeszły fatalne wieści, o których Wam pisałam. Mój koci przyjaciel walczył o życie, a ja byłam daleko. Trudno mi nawet opisać co czułam będąc tam i czekając tylko na informacje. Przez kolejnych pięć dni były głównie złe, dopiero potem odrobinę lepsze. Stres sięgał zenitu. O niego. I o to czy i jak dam radę po powrocie. Sama. Czasowo i finansowo.
W międzyczasie jeszcze kilka rzeczy, paru nieodpowiednich ludzi, kilka nieprzyjemnych sytuacji, jak zwykle, kiedy wali się wszystko. I głód. Dowód na to, że uzależnienie nie mija. Że może wrócić w każdej chwili i powalić na łopatki. Przypomniało mi się to uczucie – totalnego ssania w żołądku, kiedy nie istnieją żadne hamulce i możesz wrzucić w siebie wszystko, aż rozboli cię brzuch. W ciągu ostatnich dwóch lat zdarzały mi się takie sytuacje, ale dawałam radę nad nimi zapanować. Tym razem – nie.
Nie wiem na ile straciłam tę kontrolę nad sobą. To było kilka dni. Przypomniał mi się cały koszmar ostatnich iluś lat, zaklęte koło, w którym jadłam-tyłam-czułam się winna – jadłam – tyłam — czułam się winna. To jest piekło, naprawdę piekło, które zna tylko ten, który przez nie przeszedł. Pisałam o tym tu.
Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, pojawił się też mój horror o nazwie „lustro”. Widziałam każdy milimetr, który przybył mi w ciągu ostatnich tygodni. Stałam przed lustrem i chciało mi się płakać. Zastosowałam starą metodę – gdybym przytyła, nie stałabym tu w tych spodniach. Ale wtedy uznałam, że są ciasne i pewnie już czas na rozmiar większe. Wzięłam więc z szafy rozmiar większe, które spadły mi z tyłka. OK. Wiedziałam już, że przesadzam.
W ciągu tych ostatnich dni zupełnie się zagubiłam i żadna motywacja, która pomagała mi dotąd, tym razem nie zdała egzaminu. Ale jednocześnie cały czas szukałam rozwiązania.
I chyba je znalazłam.
Przede wszystkim zaakceptowałam fakt, że stało się to, co się stało, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Jestem w nowej sytuacji, w której jestem bardzo ograniczona czasowo (opieka nad kotem), ruchowo (kontuzja) i finansowo (bo kot). Kiedyś zaczęłam działać mając zupełnie inne ograniczenia, teraz one się po prostu zmieniły.
Pomyślałam o tym, jak o wyzwaniu. Tak to ułożyć, żebym mogła robić swoje. I robić coś mając takie możliwości jakie mam i mimo tych, których nie mam. Na razie nie będzie tak, jak było i tyle. Mogę albo zalec na kanapie albo coś robić. Wolę coś robić.
I tak zaczęłam kombinować. W weekend musiałam co 2h mierzyć kotu poziom cukru, więc miałam 2h na robienie innych rzeczy. Zakupy, powrót, badanie. Szybki wypad na siłownię, powrót, badanie. Do tego dopasować jedzenie. Jakoś. Nie będzie pełnej profeski. Było nerwowo, bo ciągle spoglądałam na zegarek, ale dałam radę.
Nadal widzę w lusterku coś, co mnie nie cieszy, ale podobnie jak wcześniej, przestałam się aż tak spinać. Mam doświadczenie ostatnich 2 lat, które mówi, że to w niczym nie pomaga. Więc akceptacja. Jest tak, jak jest. Pracuję dalej.
Za tym wszystkim poszło i jedzenie. Uspokoiłam się, więc przestałam czuć to fatalne ssanie, które nie jest głodem, a stresem. Nie wrzucam w siebie wszystkiego, co popadnie, tylko się odżywiam. Wróciłam do swoich nawyków.
Wiem, że najbliższy czas będzie trudny. Ale już przyzwyczajam się do tej myśli. Zabawne. Zaskoczyła mnie i rzuciła na chwilę na kolana… zmiana. Tym razem taka, która działa się zupełnie poza moją kontrolą.
Winston Churchill powiedział kiedyś, że „jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj się”. Idź.
Powoli odzyskuję równowagę i się w tym odnajduję.
Powoli wstaję z kolan.
I, na razie powoli, idę.
Warto.
Najważniejsze, że udało Ci się ostatecznie dostosować do nowej sytuacji. Wiem jak ciężko jest się ogarnąć, gdy nagle to co zaplanowane przestaje mieć rację bytu. Nie cierpię gdy ktoś zmienia mi plany, zawsze wybija mnie to z rytmu i denerwuję się, gdy muszę na nowo układać sobie wszystko w głowie.
Obejrzałam program w TVN Meteo. Jestes wspaniala Aniu. Dostarczasz mi samych pozytywnych emocji. Pozdrawiam
a sądziłam, że jestem jedyna 🙂 w takim razie idę.…i akceptuję
dziś trafiłam na twojego bloga przez zdjęcie z FB z Biec dalej i wyżej — blog Krasusa.….
Czytając powyższy tekst mam wrażenie jakbym sama to napisała (no bez kota, bo mam psa, ale to inna bajka) przechodzę dokładnie teraz taki kryzys — rok temu przed moim pierwszym maratonem wszystko było cacy waga super zeszła, forma biegowa była na medal a teraz od początku wszystko się wali — waga wzrosła, załapałam kontuzję i jest cały czas jak na sinusoidzie góra dół góra dół- jem odchudzam się jem odchudzam się.…a potem siedzę i ryczę bo nie mam sił na siebie samą- brak mi akceptacji siebie ale z drugiej strony strasznie mnie denerwuje to, że na wszystko muszę uważać, bo znów zaś przytyję 🙁
Zeszłam z 83kg (01.2013) do 63kg (04.2015) a teraz powróciło mi 5kg i do tego nie mam formy…podobnie jak ty nie wystartowałam w Orlenie a bardzo chciałam, zrezygnowałam z innego biegu na którym mega mi zależało.…żal mi dupę ściska kiedy widzę jak wszyscy dobrze trenują, biegają na zwodach a ja czuję własne ograniczenie i to mnie dobija.…idę do lodówki, otwieram wino i krąg się zamyka…
Dzięki Tobie wiem, że nie jestem sama i że da się to ogranąc
P.S. Fajnie piszesz 🙂
Ola, dzieki za dobre slowo, rozumiem (nie)stety bardzo dokladnie kaaazdy wyraz z Twojego komentarza…:) Moj kryzys ciagnal sie jeszcze bardzo dlugo, na dobra sprawe dopiero teraz z niego wychodze. Ale pisalam o tym duzo… nie poddam sie. Pobiegne kolejny maraton. Najwyzej, niestety, zweryfikuje plany czasowe — no tak bywa. PS Mam cudownego fizjo, gdybys potrzebowala!
czyli nic na hop siup tylko powoli i konsekwentnie próbować wyjść znów na dobrą drogę 😉
Co do fizjo to niestety mam daleko do Warszawy — jestem ze Śląska, ale nic nie bój też jestem tutaj w bardzo dobrych rękach 🙂
P.S. biorę się za czytanie od początku po kolei 😉