Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, trening jak trening, dzień jak co dzień, wpisuję w Garmina i idę. Tylko jakoś nie mogłam się zebrać, ubrania tajemniczo znikały, zegarek nie chciał zadziałać, nie mogłam wgrać do niego treningu, nerwowo przestępowałam z nogi na nogę, aż w końcu zorientowałam się – Anna, Ty pierwszy raz od wielu miesięcy masz pobiec coś szybciej. Ty się boisz.
***
W głowie ciągle jeszcze żyły wspomnienia z przygotowań do maratonu, chwile, w których przekraczałam kolejne granice i dawałam z siebie wszystko, a nawet więcej, niż mi się wydawało, że miałam. To było tak oczywiste, tak naturalne, że nie musiałam się już nad niczym zastanawiać: spoglądałam w tabelkę, zapisywałam, co trener rozpisał w ramach treningu, zakładałam buty i wychodziłam. Ale to było ponad rok temu. Okazało się, że teraz jest inaczej.
Pół dnia minęło mi na unikaniu. Ciągle po głowie chodziła mi myśl, że będę musiała się zmęczyć i jakoś nie mogłam się na to zdecydować. Wcześniejsze treningi też nie były proste, bo po powrocie nic nie jest proste — czasem wracałam do domu ledwo powłócząc nogami, ale świadomość, że tym razem będę musiała przyspieszyć, że nie wiem, czy jeszcze w ogóle umiem, wydawała mi się jakaś paraliżująca.
Żeby nie było za łatwo, zaczął padać deszcz. W końcu doszłam do punktu 0 – albo wychodzę, albo nie. Za chwilę zrobi się ciemno, nie umiem biegać szybko po ciemku, więc trening stracony. Wyszłam. Deszcz przestał istnieć, był nawet dość przyjemny. Rozgrzewka minęła szybko, nogi przyspieszyły, oddech stał się głośniejszy, spojrzałam na zegarek: jest dobrze. Biegłam kilka sekund szybciej, niż zakładał plan, więc musiałam się tylko dopasować. Ale zwolnić. Najbardziej bałam się, że będę musiała przyspieszyć i, po prostu, nie dam rady.
Pod koniec ostatniego odcinka podniosłam do góry ręce w geście zwycięstwa, zawsze to robię kończąc trudny trening. Wiem, że mam go już w nogach i w płucach, jakkolwiek ciężko by nie było, jest już za mną, zrobiony, odhaczony, kolejny krok w stronę mojego celu. Dałam radę.
***
Jeszcze w sobotę nie bałam się niedzielnego wybiegania, plan był raczej prosty: wstaję rano i wychodzę. Owszem, wstałam, ale wyjrzawszy za okno ujrzałam ścianę deszczu i wydałam z siebie jęk zawodu. Mijały kolejne godziny, pogoda się nie zmieniała, a prawdopodobieństwo, że stanie się to w ciągu najbliższych godzin było bliskie 0.
Nie będę kłamała – nie chciało mi się iść. Chciałam zostać w łóżku, w cieple, poczytać książkę, napić się herbaty. Tak totalnie nie mogłam się zmusić do tego, żeby wyjść i zanurzyć się w tym jeziorze, które spadało z nieba i pokonać w nim moich wolnych 14km. Jednocześnie rezygnacja nie wchodziła w grę – jeśli nie zrobię wybiegania w niedzielę, w poniedziałek na pewno nie dam rady, więc trening mi przepadnie, a to jest coś na co pozwalam tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Pierwsze minuty były zaskakująco miłe – ciepłe powietrze i deszcz, nie było na co narzekać. Bluza całkiem dobrze radziła sobie z odprowadzaniem wilgoci, podobnie buty, może momentami nie bardzo widziałam co się dzieje przede mną, bo woda zalewała mi oczy, ale i tak nie było źle. Bajka o czarodziejskim bieganiu w deszczu skończyła się gdzieś ok. 8-go kilometra, kiedy przemokłam zupełnie, zaczęło wiać, więc zrobiło mi się zimno, a buty zaczęły ciężarem przypominać ołowiane pantofelki, o wilgoci i zimnie już nawet nie wspominając.
Nie, to nie było przyjemne. Wyłączyłam więc głowę i biegłam. Udało mi się to po raz pierwszy od powrotu. Nie myśleć.
***
Mogłam wrócić wcześniej, ale mam swój cel, a każdy wykonany w tych nieprzyjaznych warunkach krok mnie do niego przybliżał. Mogłam, ale wtedy nie przekonałabym się, że jeszcze potrafię zrobić więcej, niż mi się wydaje. Nie przełamałabym się. Nie byłabym w stanie sięgnąć po więcej. Tak, byłoby mi miło, przyjemnie i ciepło, ale jak bym sobie poradziła w dowolnej innej sytuacji w życiu, w której tak miło i przyjemnie nie będzie i od której nie da się tak łatwo uciec? Wiem, że następnym razem te warunki nie zrobią już na mnie takiego wrażenia.
Wiem, bo już tam byłam, ale musiałam zawrócić. Pamiętam, jak mogłam więcej.
***
Park, od którego dzieli mnie 1km, wydawał się dziś być setki kilometrów stąd. Daleko od domu wszystko wydaje się bardziej obce i trudniejsze. Na szczęście tylko przez tę chwilę, kiedy to oswajasz. Później idziesz dalej.
No właśnie. Uczę się, że jak mus biegowy to mus (bo z innymi musami w życiu radzę sobie znacznie lepiej). A do łóżka można wrócić po treningu i prysznicu, czyż nie? Moje na mnie czekało, ale już nie miałam ochoty z niego korzystać, bo dzień czekał 😉
Aniu… coś w tym jest… strach przed wyjściem z domu, jakas wymówka zawsze się znajdzie… pogoda, choroba, pieczenie chleba. u mnie to zdaje się przyznanie przed sama sobą że jestem za duża i potrzebuję zmiany. że nie jest dobrze tak jak jest. Aniu, będę dziś intensywnie o Tobie myślala wychodząc z domu po pracy. trzymaj prosze za mnie kciuki, abym kolejny raz nie stchórzyła <3